wtorek, 19 stycznia 2010

Ushuaia - dzien 1, chill-out

Ushuaia jest najbardziej na poludnie wysunietym miastem na swiecie. Nizej sa juz tylko bazy wojskowe i naukowe Argentyny i Chile oraz bazy naukowe ulokowane na Antarktydzie. Ushuaia jest stolica prowincji Tierra del Fuego (Ziemia Ognista) i najwiekszym miastem na wyspie o tej samej nazwie. Mieszka tam z 60.000 ludzi, spora czesc z nich zyje z turystow. Stad organizowana jest wiekszosc wypraw na Antarktyde, ale takich rozrywek tu nie przewidywalismy.

Dotarlismy na miejsce po 3h20m lotu okolo 10 rano. Hostel wyslal po nas busa na lotnisko, to mile. Hostel wewnatrz nie byl za to mily, najgorszy w jakim dotychczas spalismy. Pokoj 3*5 metrow, 4 lozka pietrowe w pokoju, 8 osob, brak miejsca na rozlozenie rzeczy, nieregulowane ogrzewanie podlogowe podgrzewalo i tak goraca atmosfere do ok 26-28 stopni. Lazienki na zewnatrz, niezbyt czyste, przejscie z pokoju do lazienki w ok. 5 stopniach C, wiec latwo sie przeziebic. Na dodatek z centrum dlugo idzie sie pod gore. Unikajcie hostelu Los Cormoranes.

W Ushuai jest ciekawy klimat, wysokoscia geograficzna miasto odpowiada mniej Gdanskowi, tyle ze po drugiej stronie rownika. Rozni sie tym, ze naokolo jest woda, duzo wody, i gory, i do Antarktydy niedaleko - stad wieja tu bardzo silne i zimne wiatry, a slonce mocno grzeje - tutaj w styczniu tak jak u nas w lipcu. Poruszalismy sie wszedzie w polarach i kurtkach, czapki na glowach, tylko tak mozna bylo zniesc wiatr. Ale jak przestawalo wiac, to momentalnie sie przegrzewalismy. Te warunki pogodowe, lazienki na zewnatrz i wczesniejsze upaly na polnocy Argentyny i przegieta klimatyzacja z hostelu w Iguassu totalnie rozregulowaly nam organizmy, obaj sie przeziebilismy i trzyma nas do teraz. Miasto klimatem przypomina troche miasteczko z "Przystanku Alaska", tyle ze jest wieksze. Wiekszosc zabudowan parterowych i 1-pietrowych, glownie drewno, czasem cegly, na dachach blacha falista. Dookola gory do 1400 metrow wysokosci, w tym miescu Andy skrecaja na wschod z kiernku polnoc-poludnie, ktorego trzymaja sie w calej Ameryce i tworza litere L, powoli zaglebiajac sie i zanikajac pod dnem oceanu. Wokol miasta gory, bardziej podobne do Tatr niz do norweskich fiordow. W polaczeniu z wszechobecna woda tworzy to bardzo ciekawy kilmat i przesliczne widoki.

Obeszlismy miasto, odwiedzilismy lokalne muzeum (40 PLN; dawne wiezienie, flora i fauna Ziemii Ognistej, o Antarktydzie itp. oraz sztuka wspolczesna. Poza mapa statkow zatopionych w okolicy, na ktorej nie bylo juz wolnych miejsc, nie bylo tam zbyt ciekawie), zjedlismy obiad, zostawilismy pranie w pralni, porobilismy fotki, ktore juz widzieliscie. Nie znalezlismy zadnej klimatycznej knajpy "morskiej", wiekszosc lokali nastawiona jest na bogatych turystow, ma biale obrusy, srebrne sztuce itp. Unikalismy takich. Znalezlismy piekarnie, w ktorej robili pyszne empanady, to jedzenie popularne w calej Ameryce, takie pierozki zrobione z chleba, z roznymi nadzieniami. Przypomina takie miniaturowe pizze calzone. To bylo nasze podstawowe jedzienie na najblizsze 3 dni, a pewnie i dalej nie raz to zjemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz