sobota, 23 stycznia 2010

El Chalten - Cerro Torre, Fitz Roy

El Chalten ("ognisty szczyt") jest mala gorska wioska na polnocy parku narodowego Los Glaciares, w Patagonii, na poludniu Argentyny. Lezy na wysokosci 400 mnpm. Bezposrednio w tej miejscowosci zaczynaja sie wszystkie okoliczne szlaki turystyczne, prowadzace w gory. Najslynniejsza i najwyzsza z gor lezacych w okolicy jest Fitz Roy (3405m), nazwana za kapitanem statku "Beagle", ktorym Karol Darwin plywal po okolicach zanim dotarl na Galapagos. Do poczatku tego wieku myslano ze Fitz Roy jest wulkanem - gdyz szczyt gory permanentnie ukryty jest w chmurach, bardzo rzadko odslaniajac sie w pelni.

Do El Chalten dotalismy poznym popoludniem, nie mielismy noclegu, lal deszcz. Przez 2h blakalismy sie od hostelu do hostelu, wszedzie bylo pelno. Turysci ciagna tu masowo z El Calafate. W koncu znalezlismy nocleg w 2-krotnie drozszej hosterii (cos pomiedzy hostelem a hotelem), nie mielismy wyjscia. El Chalten ostatnio bardzo dynamicznie sie rozwija, wszedzie nowe budowy kolejnych hosteli i hoteli, restauracyjek, biur podrozy i wypozyczalni sprzetu wspinaczkowego. Znalezlismy tez piekarnie z empanadami :)

===

Nastepnej nocy obudzilem sie dwa razy. Dwa razy z przerazenia.

Za pierwszym razem, poczatkowo myslalem ze to trzesienie ziemi - uslyszalem nieprzyjemny, glosny lomot, cos pomiedzy trzeszczeniem starych drzwi, a rykiem niedzwiedzia, regularnie sie powtarzajacy. Przewrocilem sie na drugi bok i przykrylem poduszka, zeby juz wiecej nie slyszec jak Grzechu chrapie... ;)

Za drugim razem to bylo trzesienie ziemi!
Niewyobrazalny trzask lamanego drewna, glosny nieregularny huk i szum, jakby gdzies obok przelewaly sie wody Iguassu! Zamkniete okno energicznie podskakiwalo we framudze, zaslony bujaly sie na boki, drzwi od lazienki otwieraly sie i zamykaly! Sciany trzesly sie, konstrukcja domu trzeszczala! Adrenalina uderzyla mocno, szybko wyrywajac mnie z polprzytomnego stanu. Uffff... to nie trzesienie ziemi...
TO HURAGAN!!!

Trwalo to kilkanascie minut! Stwierdzilem, ze konstrukcja budynku powinna wytrzymac, wiec mimo halasow usnalem.

Rano bylo podobnie, chociaz wiatr odrobine sie oslabil. Drzewa za oknem nienaturalnie powyginane, ogolnie panujacy halas wywolany przez kolejne fale wiatru. Grzechu wyszedl na papierosa, wrocil po kilkunastu sekundach stwiedzajac, ze juz dzis nigdzie sie nie zamierza wybierac.

Pomimo wiatru, pieknie swiecilo slonce, na parapet wskoczyl kot szukajac schronienia w srodku...



Na sniadaniu zobaczylismy, ze inni ludzie mimo wszystko wychodza, wiec i my sie na to zdecydowalismy. Wybralismy latwiejsza z dwoch tras, ktore planowalismy zrobic w gorach. Czapki, rekawiczki, kurtki z kapturem, ciezkie buty, pelne wyposazenie trekkingowe na trudne warunki. Wialo przez caly czas. W Tatrach stwierdziliby, ze to halny wieje i zamkneliby szlaki. Tutaj wieje tak podobno co drugi dzien. Na odchodnym powiedzielismy recepcjonistce, ze idziemy do Laguny Torre, zeby wiedzieli gdzie nas w razie czego szukac. I poszlismy.

Laguna Torre to jezioro powstale z wod lodowca splywajacego ze szczytu Cerro Torre, drugiej najslynniejszej gory w okolicy. Jezioro to powstalo, gdyz woda z lodowca nie mogla odplynac zablokowana przez morene czolowa tego lodowca, czyli wysokie na kilkadziesiat metrow zwalowisko kamieni i zwiru naniesione lata temu przez lodowiec.

Wiatr od lodowca towarzyszyl nam cala droge, czasem wiejac rownomiernie i jedynie (znacznie) utrudniajac nam marsz, a czasem nagle jego podmuchy, a wlasciwie "uderzenia", doslownie cofaly nas o kilka krokow. Czasem tylko dzieki okularom slonecznym bilismy w stanie cokolwiek widziec, zasypywani chmura kurzu, a czasem wody (skad ta woda?!).

Letnie slonce prazylo nas z gory, a jednoczesnie lodowate powietrze wdzieralo sie pod ubranie kazda mozliwa droga. Skrajnie nieprzyjemne warunki do maszerowania, chociaz kombinacja deszczu i takiego wiatru bylaby pewnie jeszcze gorsza...

Na poczatku szlaku, jeszcze w miescie, naszym oczom ukazal sie Fitz Roy, mimo ze szyt byl przykryty chmurami, tak dobra widocznosc spowodowala, ze ruch w miescie zamarl. Ludzie staneli i odwrocili sie w kierunku szczytu zadzierajac glowy. Zamarlismy i my. Po jakims czasie ruszylismy w dalsza droge w kierunku Cerro Torre.

Poczatkowo szlak byl lagodny, prowadzil glownie dolina polodowcowa.





W oddali z prawej widac Fitz Roya, szczyt oczywiscie w chmurach. Z lewej Cerro Solo, posrodku chmury, za ktorymi kryje sie nasz cel - Cerro Torre.



Fitz Roy - zblizenie.



Po 3 godzinach marszu dotarlismy na miejsce - przed nami w chmurach Cerro Torre i Laguna Torre w calej okazalosci. Wialo niemilosiernie, na szczescie jacys dobrzy ludzie zbudowali mur z kamieni, za ktorym sie schowalismy.

Tak jak tenisista podrzucajacy kilka razy przed serwem pileczke, aby w koncu w nia uderzyc i poslac na druga strone boiska, tak wiatr od lodowca powodowal na powierzchni jeziora regularne fale, aby od czasu do czasu uderzyc w nie (jeszcze) silniejszym podmuchem i wyrzucic na kilkadziesiat metrow w gore krople wody, ktore szybowaly dalej gdzies w glab doliny...



Fale rozbijaly sie o bryly lodu plywajace na powierzchni jeziora.



Grozne szczyty majaczyly w tle.



A ja probowalem leciec z wiatrem ;)





W drodze powrotnej, uslyszelismy za soba potezny huk, okazalo sie, ze z Cerro Solo oderwal sie kawal lodowca i spadl w dol ciagnac za soba lawine. Niestety spoznilem sie chwile ze zdjeciem podziwiajac widowisko.



W miedzyczasie zapuscilem brode ;)



===

El Chalten, dzien 2

Grzecha wykonczyl pierwszy dzien i przeziebienie. Mnie antybiotyk postawil na nogi. Od rana padal deszcz, bylo brzydko i zimno. Mimo wszystko poszedlem w gory, sam. Laguna de Los Tres, jezioro polodowcowe, powstale podobnie jak wczorajsze, tylko, ze lezace pod samym Fitz Royem. Trudniejsza trasa. 12 km w jedna strone, 750 metrow przewyzszenia. Poza przeszywajacym chlodem wiatrem od czasu do czasu padal deszcz, w wyzszych partiach gor takze grad. Bylo slisko i stromo. Czasami przylaczalem sie do innych turystow, ktorzy mieli akurat podobna trase i podobne tempo marszu, ale byly odcinki, gdzie nie bylo nikogo i przez ok. 2 godziny szedlem sam, z dusza na ramieniu, pamietajac ostrzezenia straznikow parku narodowego o grasujacych tu pumach. Niestety Fitz Roy sie nie pokazal, caly czas byl w chmurach.

Warunki marszu moznaby pewnie porownac do wspinaczni z Zakopanego na Giewont (podobny dystans, podobne przewyzszenie), pod koniec pazdziernika i w trakcie halnego... Marsz nie nalezal do najprzyjemniejszych, kilka razy chcialem zawrocic, ale dalem rade do konca, satysfakcja byla ogromna!!

W samym srodku tego zdjecia jest wzgorze, za ktorym kryje sie Laguna de Los Tres, tam doszedlem. Ostatnie przewyzszenie to ok. 400 metrow w pionie, po skalach do gory.



Widoki z trasy.











Morena czolowa lodowca. Wysokie na ok 200 metrow zwalowisko kamieni i zwiru.



Widok z gory na pokonana trase.



Laguna de Los Tres. W srodeczku zdjecia sa dwa czarne punkty - dwoch ludzi wspinalo sie na lodowiec. Wlasciwie to ich nie widac, bo pomniejszylem zdjecie... :/ W kazdym razie to ze ich nie widac, tez ukazuje skale zdjecia i wielkosc lodowca :)







Wracamy do El Calafate. Tam mamy jeszcze jeden dzien wrazen - wchodzimy na lodowiec Perito Moreno, potem lecimy do Buenos i zaraz jedziemy autobusem do Cordoby, a pozniej do Salty.

4 komentarze:

  1. Nawet nie myslalam, ze potrafisz pisac tak poetycko. Swiat, ktory ogladasz jest piekny i przerazajacy, ale ja podziwiam przede wszystkim Ciebie, ze dajesz sobie rade. Zycze Ci zdrowia i pozdrawiam ciocia G.

    OdpowiedzUsuń
  2. Te przeskoki temperaturowe sa straszne, uwazaj na siebie. Staraj sie o witamine C, bo ona daje odpornosc. Pozdrawiam Was obu ciocia G.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wypasiona broda :) Prawie National Geographic, ustrzel ino paru lokalsow z aparatu! /mat

    OdpowiedzUsuń
  4. Argentynscy lokalsi sa prawie tacy sami jak nasi, nie ma co strzelac. Ustrzele Ci kilku boliwijskich plis-no´low. ;) Przemek

    OdpowiedzUsuń