czwartek, 4 lutego 2010

Cordoba, Salta, Jujuy i okolice

Zanim napisze wiecej o tych miejscach, kilka slow o klimacie i geografii oraz o ludziach polnocnej Argentyny.

KLIMAT

Otoz musicie wiedziec, ze jest tu goraco, bardzo goraco. Ale sa tez gory, czasem bardzo wysokie gory. W gorach nie jest juz tak goraco, obecnie jestesmy na 4.000 metrow i jest nawet przyjemny chlodek. Ale slonce wszedzie swieci mocno i PALI!! Przed sloncem trzeba sie zabezpieczac i zaslaniac, stad sporo ludzi chodzi w dlugich rekawach, nawet swetrach, czapkach itp. Nie dotyczy to centrow duzych miast jeszcze w Argentynie (Cordoba, Salta, Jujuy), bo tam to raczej obciach. Cordoba jest miastem studenckim i mocno lansujacym sie. Upal jest tu nie do zniesienia. Jak z Cordoby jechalismy na polnoc do Salty przejezdzalismy przez pustynie, kaktusy, zolty piaseczek itp. Pozniej zrobilo sie zielono, bo zjechalismy nizej. Zwrotnik Koziorozca przebiega kawalek nad Jujuyem. Salta jest zielona, Jujuy tez. Ale wokol sa gory, latwo dostepne samochodem do ok. 4.000 metrow. Wyzej nielatwo. Od 1,5 km wysokosci zanika roslinnosc tropikalna, od 2 do 3 km pojawiaja sie gigantyczne kaktusy, powyzej 3,5 km sa juz tylko male krzaczki i z rzadka trawa. Przynajmniej tyle dotad tutaj zaobserwowalismy.

A jeszcze o pogodzie - dotad mielismy duzo szczescia, w wiekszosci miejsc bylo slonce i bylo sucho i cieplo. Jak bylismy w Patagonii, to polnoc Argentyny byla zalana przez deszcze i burze. Teraz jestesmy pod granica boliwijska i slyszelismy, ze przedwczoraj w okolicach Cordoby na poludnie od nas byly jakies tornada i burze, kilka ofiar. Wiec jakos tak dotad slalomem wymijalismy wszystkie burze. Nasze szczescie niestety dobiega konca. Prognozy pogody na Boliwie sa bardzo kiepskie, tez ma ostro padac, z burzami, nawet na pustyniach solnych... A o Macchu Picchu to pewnie slyszeliscie - strumienie podmylu drogi i torowiska, lawiny blotne zniszczyly szlaki turystyczne, zginelo kilkanascie osob... Dramat. Wiec pewnie glownego punktu wycieczki nie damy rady zobaczyc i dalej moze byc juz mniej kolorowo... No zobaczymy. W kazdym razie jedziemy dalej z entuzjazmem!

LUDZIE

W poludniowej Argentynie i Buenos Aires ludzie byli bardzo europejscy, odrobine ciemniejsza karnacja, ale typ europejski. W Cordobie widac juz wiecej ludnosci rdzennej. Widac to szczegolnie u plci pieknej, ktora w Cordobie jest BARDZO piekna! Mieszanka krwi europejskiej z rdzenna dala tutaj bardzo przyjemne dla oka proporcje. Jest tu mnostwo bardzo pieknych kobiet, wysokich, w wiekszosci oczywiscie brunetek, wysportowanych (na kazdej ulicy silownie i urodziwe panie zapraszaja do srodka). No tak, miasto studenckie, szkoda ze akurat sa wakacje... Dalej na polnoc (Salta, Jujuy) juz nie bylo tak atrakcyjnie, zbyt duza domieszka krwi indianskiej, jakos tak ludzie zaczeli robic sie niewysocy, karnacja bardzo ciemna, twarze bardzo okragle. Chociaz oczywiscie sa wyjatki i kilka Pocahontas tez widzielismy. ;) Dzis dotarlismy na moment do Boliwii. Nikt (poza turystami) nie siega mi wyzej niz mniej wiecej do pachy, wiekszosc ludzi ma tu tak ok. 155 cm wzrostu, bardzo ciemne karnacje, itp. No wiecie sami, z reszta zobaczycie na fotkach, chociaz Boliwia bedzie za jakis czas - teraz postaram sie pokazac Cordobe, Salte, Jujuy i okolice.

To tyle tytulem wstepu po tygodniowym milczeniu.

Dzien 1 - Cordoba

Drugie najwieksze miasto Argentyny, miasto studenckie, jesli mowimy o miescie, a nie o jego mieszkancach, to nie zachwycilo mnie niczym szczegolnym. Typ hiszpanski (bardziej niz Buenos), kawiarenki na ulicach (to akurat fajne), ale ogolnie to i glowny rynek jest bardzo nieciekawy i architektury tez nie ma zbyt ciekawej, ogolnie to po prostu miasto. Nic wiecej. Jest kilka muzeow, zabytkowych katedr i kosciolow - pozostalosci po jezuitach, ktorzy niegdys "cywilizowali" tu indian. Obejrzelismy z daleka. Podobno w miescie jest super klimat imprezowy - od przyjaciol moich przyjaciol, ktorzy tu mieszkaja (niestety akurat nieobecni) dostalem namiary na kilka najlepszych i najbardziej klimatycznych lokali. Poszlismy na miasto wieczorem - kazdy z tych lokali byl zamkniety... Pewnie dlatego ze byla sroda i to wakacyjna, no w kazdym razie nie poimprezowalismy, powtorka w czwartek nie pomogla. Wiec i imprezowo miasto nas zawiodlo, moze w innym czasie byloby lepiej. Dodam ze zarowno w ciagu dnia, jak i w nocy z upalu gotowalismy sie, nigdzie na trasie nie bylo cieplej. Hostel Cordoba - dosc przecietny, nie polecam, w srodku takze upal nie do wytrzymania, ciagle awarie pradu (w calym miescie), wiec wiatraki wysiadaly, klimy nie bylo. Ceny wszedzie przecietne, na szczescie juz mniej turystyczne niz wczesniej.

Dzien 2 - Sierras de Cordoba

Nie chcielismy siedziec w miescie, a nie bylo sensu go opuszczac, gdyz umowilismy sie dopiero na za 2 dni z Magda i Jarkiem w Salcie (skad podrozujemy juz razem), wiec wynajelismy samochod i ruszylismy na wycieczke po okolicy. Wynajem byl drogi - razem z paliwem zaplacilismy razem ok. 350 PLN, a przejechalismy tez ok. 350 km. Ale w wozie byla klimatyzacja, wiec bylo warto! ;) Na recepcji w hostelu zapytalismy recepcjonistki (nazwijmy ja umownie "Pania Krysia z recepcji") gdzie warto jechac, wskazala nam kilka punktow i najciekawsza trase. Mielismy jechac 2,5h przez gory do miasteczka Mina Clarevo gdzie sa najlepsze w okolicy kapieliska - na skalach w strumieniu. Ruszylismy przez gory (Sierras de Cordoba) do tej miejscowosci. Bardzo fajna droga, bardzo kreta, dobra nawierzchnia, i pusta! Jadac przez gory wyciagalem ile sie dalo z wypozyczonego Forda Fiesty... i dojechalismy na miejsce po 5 godzinach (z przerwa na jedzenie). Nie wiem jak jezdzi Pani Krysia, ale musi byc naprawde dobra!! ;) Bardzo fajne widoki po drodze, gory, skaly, przelecze, rozpadliny itp. Sucho, ale zielen tez sie pojawiala. Przejezdzalismy przez park (El Condor) w ktorym mialy byc kondory, ale nie zanotowalismy zadnych. Trasa zajela nam tyle czasu, ze nie zrobilismy innych punktow wycieczki. W drodze powrotnej zatrzymalismy sie w jakiejs malej miejscowosci, obejrzelismy misje jezuicka i wrocilismy przez gory do Cordoby. Tego dnia zobaczylismy taki mniej turystyczny kawalek Argentyny i (inne niz wczesniej) gory, wiec tez bylo warto.
Jeszcze jedna rzecz o ruchu drogowym w Argentynie (obserwacje z Cordoby i pozniej z Salty) - na drogach panuje tu (pozorny) chaos - jest bardzo malo znakow drogowych, kazdy jezdzi jak chce. Pozornie. Na skrzyzowaniach dziala to tak, ze kto pierwszy podjedzie ten przejezdza. Niby glupie... ale nie do konca. Dzieki temu kazdy uwaza, kazdy dba o swoj samochod, nie chce go zarysowac i sie rozglada, nie tak jak u nas - mam pierwszenstwo, wiec mam wszystko gdzies i jade, a potem jest szukanie winnych. Tutaj po chwili okazalo sie ze system dziala sprawnie, szybko sie przyzwyczailismy i nie widzielismy zadnego wypadku (lacznie przez 5 dni jezdzenia).

Dzien 3 - autobus, Salta

Dzien pozniej ruszylismy do Salty, kolejne kilkanascie godzin w autobusie (za ok. 180 PLN). Podali bardzo dobre jedzenie, a autobus byl superwygodny, biznes klasa, jak w calej Argentynie (nizszego standardu za mniejsze pieniadze wlasciwie nie ma). No ale, oczywiscie, po raz kolejny zepsula sie klimatyzacja, jechalismy caly dzien w ukropie, to byl koszmar.

Przed dotarciem do Salty zarezerwowalismy tam samochod na 4 dni. Jedziemy razem z Magda i Jarkiem, wiec koszty rozbijamy na 4 osoby. Wyszlo tego ok. 1150 PLN za samochod i 300 PLN za paliwo (3 pln za litr), przejechalismy 1111 km, Chevrolet Meriva. Wyszlo razem 90 PLN za osobodzien razem z paliwem, wiec nie az tak zle, biorac pod uwage ile ciekawych rzeczy widzielismy i ile by nas to kosztowalo na zorganizowanej wycieczce (mozna wykupic takie wycieczki Jeepami).

Salta jest zdecydowanie najfajniejszym miastem z tych, ktore tu widzielismy. Jakos tak bardziej przyjemny klimat, niewiele wysokiej zabudowy, uroczy ryneczek z fajnymi kawiarniami, zielono i ladnie. Hostel Backpacker´s Soul - przecietny, dosc zroznicowane pokoje, nam trafil sie taki bez okien, a wlasciwie z oknem na korytarz, wiec nie bylismy zachwyceni. Ale niektore inne pokoje byly calkiem przyzwoite, kwestia szczescia.

Samochodem postanowilismy zrobic trase przez Valles Calchaquies - o trasie slyszelismy wczesniej od Simona - brytyjskiego muzyka, ktorego poznalismy w Iguassu.

Dzien 4 - Quebrada de Cafayate

Ruszylismy ok. 13-tej, trasa do Cafayate droga numer 68, nowa, asfaltowa. Zwie sie Quebrada de Cafayate. Bylo to ok. 120, czy 150 km, ale po drodze widzielismy tyle ciekawych rzeczy, tyle roznokolorowych gor, papugi, lamy, niesamowite punkty widokowe itp., ze jechalismy ok. 6 godzin, zatrzymujac sie co chwile na podziwianie krajobrazow, krotkie wspinaczki na skalki i robienie zdjec. Do Cafayate dotarlismy wieczorem, przy samym wjezdzie do miasta jest bardzo klimatyczny hostel (Road Runner), choc warunki higieniczne w pokojach i lazienkach sa raczej niskie. Hostel jest w starym baraku, odmalowanym, lekko odnowionym. Plusem jest towarzystwo ktore go prowadzi - bardzo sympatyczna argentynka z chlopakiem, oraz patio, ktore maja przed hostelem - maly ogrodek, kilka drewnianych stolow, ciekawe graffiti na scianach, grill. Wiekszosc terenu przykryta dachem z winorosli dajacych upragniony cien. Pierwszego dnia gospodarze zrobili grilla (platnego, 20 PLN) dla wszystkich gosci, argentynska wolowina i kielbaski. Byl fajny klimat, piwko i ogolnie bardzo przyjemnie, ktos gral na gitarze, ktos na bebnach. Postanowilismy zabawic tam dluzej, zostalismy tam jeszcze jedna noc.

A i jeszcze jedna rzecz tego dnia wlasnie mi sie przypomniala - po drodze do Cafayate, dosc blisko Salty zatrzymalismy sie w COMEDORZE - to takie poludniowoamerykanskie knajpy dla lokalnych, a nie turystow, szukalismy ich po lekturze Cejrowskiego, ktory pisal ze tylko w takich sie stoluje. Trafilismy na bardzo klimatyczna knajpe, pod dachem z blachy falistej, troche drzew wokol, drewniane stoly, stary drewniany bar, za ktorym stal ojciec rodziny, cala rodzinka w kuchni. Wizyta tam obfitowala w wiele zabawnych sytuacji, ktorych niestety nie bede pewnie w stanie opisac tu w sposob zabawny. W kazdym razie my bylismy dla gosci tej restauracji podobna atrakcja jak oni dla nas, przyciagalismy wiele zainteresowanych spojrzen. Podszedlem do baru, poprosilem po hiszpansku o menu, pan wskazal mi ubikacje :), przy okazji bylo duzo gestykulacji, zostalismy wysmiani przez gosci... Po chwili skumal, ze nie zabladzilismy, tylko chcemy cos zjesc. Mowie ze chcemy specjalnosc zakladu, byle nie empanady, ktorych mamy dosc. Okazalo sie ze spejalnoscia sa oczywiscie empanady. W koncu po jakis 5 minutach smiechu kilkunastu osob wokol, lamana hiszpanszczyzna i istotna gestykulacja udalo sie nam zamowic "cokolwiek z miesem i salatka" razy dwa i empanady razy dwa, zeby zmniejszyc ryzyko ewentualnego glodu. Dostalismy pyszne dwa wielkie kawalki grillowanego miesa, chyba ze schabu, frytki, salatki, do tego zimna Coca-Cola. Rewelacja!! 4 osoby najadly sie lacznie za ok 40 PLN. Na odchodnym zapytalem moja niezwykle plynna hiszpanszczyzna ;) czy moge zrobic kilka zdjec w kuchni. Chwila konsternacji, pan wybiegl na zaplecze, zaczal krzyczec, wszystko ustawiac, po chwili pozwolil mi wejsc. Beda foty z produkcji empanad! :)

Dzien 5 - Cafayate, wodospady

W hostelu polecili nam kilka lokalnych atrakcji - wodospady na okolicznym strumieniu, ruiny Quilmesu (Quilmes to tez marka najpopularniejszego w Argentynie piwa), winiarnia, fabryka serow. Zaczelismy od 4-godzinneego trekkingu (2h w kazda strone) wzdluz strumienia do jego trzeciej "katarakty". Za ok 30 PLN wzielismy indianskiego 15-letniego przewodnika Marcelo, bez przewodnika byloby ciezko, zbyt wiele drog w gorach. Tam gdzie my ledwo co dawalismy rade - pod gore, przez strumien po kamieniach itp., tam Marcelo lekko jak kozica biegal i skakal wskazujac nam najlepsza droge i kamienie po ktorych najlatwiej przeskakiwac strumien (bylo tam bardzo istotne, na szczescie niezrealizowane, ryzyko wpadki!). Bardzo przyjemna trasa strumieniem, po skalnych polkach, przez jakas mala jaskinie, po drodze mozna sie kapac, plywalem zarowno pod druga jak i pod trzecia katarakta. Polecam! Marcelo byl na tyle sympatycznym mlodym czlowiekiem, ze dostal sowity napiwek, na odechodnym powiedzialem mu ze musi sie koniecznie zaczac uczyc angielskiego, bo nie znal ani slowa, a bez tego ani rusz.

Ruiny Quilmesu za to okazaly sie totalna porazka - na fotkach wygladalo to jak takie mniejsze i szare, a nie zielone Macchu Picchu na zboczu gory. No ale niestety marketingowe zdjecia nas zwiodly. Jedzie sie tam 60 km od Cafayate (wstep 8 PLN), a wyglada to jak usypana niedawno kupa kamieni w postaci kilku murow. Naokolo gigantyczne kaktusy - na oko to tak do 10 metrow wysokosci. Na dodatek z biletami wstepu, zamiast ulotek o tym co to za ruiny i skad sie wziely (nigdzie nie ma tej informacji), dali nam ulotke o tym jak to muzeum w Buenos Aires zabralo stamtad wszystkie zabytki i jak im z tego powodu przykro. Ogolnie nie polecam.

W Cafayate jest kilkadziesiat winiarni, z reszta w calej okolicy gdzie nie ma gor sa winiarnie. Spoznilismy sie parenascie minut na wycieczke po jedynej otwartej winiarni, wiec bardzo szybko wszystko sami obeszlismy, nie zachwycilo nas. Zmeczeni i zgrzani nie mielismy nawet ochoty na degustacje. Fabryka serow byla zamknieta, bo okazalo sie ze to juz niedziela. Poznym popoludniem wrocilismy do hostelu, gdzie spedzilismy reszte dnia. Zrobilem pranie, WIEC zaczal padac deszcz i musialem wozic mokre. Suszylo sie nastepnego dnia rozwieszone w samochodzie i wystawione przez szyby, dyndajac, znowu bylismy atrakcja dla lokalnych. ;)

Dzien 6 - Valles Calchaquies, pustynia

Ruszylismy dalej na polnoc Valles Calchaquies, droga nr 40. Po kilku kilometrach na asfalcie pojawily sie pekniecia, pozniej dziury, pozniej miedzy dziurami widac bylo gdzieniegdzie fragmenty asfaltu, pozniej przeszlo to w droge zwirowa. Musicie wiedziec, ze w Argentynie chyba bardziej niz w Polsce brakuje pieniedzy na drogi, szczegolnie w tych rejonach. Skoro brakuje pieniedzy na drogi, to tym bardziej brakuje na mosty - z gor wokol splywa mnostwo strumieni, niektore malutkie, niektore szerokie na kilkanascie metrow. Strumienie nie plyna, jak w Polsce pod droga, a w poprzek drogi, po niej. Tam gdzie starczylo pieniazkow droga wylozona jest betonowymi plytami po ktorych plynie woda, w wiekszosci miejsc drogi nr 40 (i drogi pustynnej w ktora pozniej skrecilismy) jednak droga jest zwirowa lub piaskowa, betonu nie ma. Tam gdzie plyna strumienie zamiast kolein wzdluznych pojawia sie dziura w drodze, zwir wyplukalo, a zamiast tego naniesione zostalo z gor brunatnoczerwone bloto i kamienie, w ktorym szybko pojawiaja sie koleiny poprzeczne stworzone przez wode. Bloto to na mokro jest bardzo grzaskie, na sucho bardzo twarde. Trzeba zwalniac do 5 km na godzine, 1 bieg, gaz do dechy i moze sie przejedzie. Jak wypozyczalismy samochod, cos nam o tym chyba wspominali (po hiszpansku) - Grzechu twierdzil ze zaoferowali nam mozliwosc wynajecia quadow z napedem 4x4, ja twierdzilem ze mowili ze ta droga nie da sie przejechac bez napedu 4x4. Quadow nigdzie nie widzilismy, ale ciezko stwierdzic ktory z nas mial racje, bo jednak przejechalismy. Widzielismy Toyoty Hilux, ktore utknely w piasku, jakiegos Chevroleta terenowego ze zlamana osia po przejechaniu przez taki strumien. My przejechalismy! Bylo kilka godzin po deszczu, wiec wyrw w drodze sporo, ale juz nie padalo i wiekszosc strumieni nie plynela. W deszczu NIE DA SIE PRZEJECHAC zwyklym samochodem. Co prawda na poboczach co kilkadziesiat kilometrow sa spychaczo-koparki, ktore serwisuja droge, ale zadnej w akcji nie widzielismy. Po drodze pojawila sie koncepcja zeby przez Salte jechac do Jujuya, wiec pojechalismy skrotem na wschod przez pustynie. Jakas droga na mapie tam byla... na pustyni jednak nie nalezy brac skrotow! Kilkanascie razy pasazerowie wysiadali, ja jechalem sam, zeby lzejszym samochodem przejechac. Raz utknelismy i trzeba bylo pchac. Zamiast zwiru na drodze pojawily sie ostre kamienie, SREDNIA predkosc spadla z 30 kmh do 15kmh, pojawila sie wizja nocowania na pustyni...
Jakos sie wydostalismy. Przed Salta na krotkich odcinkach pojawial sie asfalt, wiec mozna bylo przyspieszyc. Droga szla w gore, zniknely kaktusy, pojawily sie chmury, zrobilo sie zimno. Nagle pojawil sie punkt widokowy, bylismy na wysokosci 3500 metrow! Nawet nie wiedzielismy jak to sie stalo. Wyszlismy, powietrze wilgotne, rzadkie, po kilkudziesieciu metrach pieszo zaczelo brakowac oddechu, pojawily sie bole glowy. A-ha! Pierwsze objawy choroby wysokosciowej! Zbyt szybko wjechalismy na gore. Ruszylismy dalej w kierunku Salty, w dol. Jak tylko zniknely chmury przed nami pojawila sie niesamowicie zielona, WIELKA dolina, wokol ktorej serpentynami wila sie z lewej na prawa, ciagle w dol, nasza droga (Quebrada de Escoipe). W pionie to 2 km w dol... Hamowanie silnikiem, zeby nie przegrzac hamulcow, przejezdzanie przez plynace strumienie (na szczescie byl juz asfalt i beton), szczegolnie ciekawie bylo mijac sie z autobusami i ciezarowkami, ktore jechaly w gore, szczegolnie jak bylismy od strony przepasci... Zjazd trwal bardzo dlugo... Na dole Jarek uratowal sytuacje - ja nie bylem w stanie dalej prowadzic wyczerpany droga, wiec on przejal kierownice. Dalej do Salty obylo bez przygod, ale dalsza czesc trasy do Jujuya byla rownie ciekawa, prowadzila juz przez dzungle, bylismy juz nizej. Liany nad droga, ciekawa bardzo gesta tropikalna roslinnosc, glosne dzwieki wydawane przez cykady i ogolne dzunglowe klimaty. Zrobilo sie ciemno, pojawila sie bardzo gesta mgla i znowu wspinanie sie serpentynami w gorach, pozniej zjazd, mijanie samochodow na waskiej kretej drodze - nie dalo sie szybko jechac.

To tyle o drodze. Widoki byle rewelacyjne, jezdzilismy miedzy gorami, warstwy skal ulozone pionowo, poziomo, falujace, sterczace pionowo w niebo, roznokolorowe, ksiezycowe krajobrazy, do tego gigantyczne kaktusy, pozniej dzungla. Po drodze zjedlismy tez najlepsze empanady w Argentynie w malym comedorze w miescie bez nazwy.

Przez 13 godzin zrobilismy ok. 320 km, praktycznie bez dluzszych przerw, caly czas w samochodzie, spieszac sie! Ten dzien byl bardzo ciekawy, bylo sporo adrenaliny, ale tez byl bardzo meczacy.

Do Jujuya dotarlismy w nocy. Nie pamietam nazwy hostelu, ale byl to jedyny w miescie z sieci Hostelling International, na ulicy San Martin 151 lub 171 czy cos - wysoki standard, bardzo polecam, ceny normalne.

Dzien 7 - Jujuy, Huamahuaca

Jest jedna rzecz, ktora musicie wiedziec o Jujuyu. W hiszpanskim J wymawia sie jak H, a Y jak J. Stad wymowa nazwy miasta, jeszcze odmieniona, czasem wywolywala sporo usmiechow. "Jedziemy do Jujuya!"

Nastepnego dnia zastanawialismy sie czy jechac w dzungle czy znowu w gory. Do parku narodowego z ktorego mozna wejsc w dzungle bylo 120 km, sami do puszczy wchodzic nie mielismy zamiaru. Na recepcji powiedzieli nam, ze drogi moga byc nieprzejezdne, wiec zrezygnowalismy z tej opcji, majac juz dosc jazdy. I tak byloby za malo czasu na dzungle, a planujemy porzadnie poznac ja w Boliwii.

Pojechalismy na polnoc, miejscowosc Huamahuaca, 120 km, ale po dobrej drodze. Widoki ciekawe, ale po tym co widzielismy przez poprzednie dni, jednak dosc przecietne. Miasteczko lezy na 2950m wysokosci. Stwierdzilismy, ze ta wysokosc tez sie nam przyda w ramach aklimatyzacji przed Boliwia (wiekszosc Altiplano, wyzyny boliwijskiej, lezy na ok. 4000m). W miescie dzien wczesniej byl jakis festiwal religijny, teraz mial sie konczyc. Trafilismy na ostatnia godzine festiwalu - co chwile przechodzily kolejne parady reprezentujace kolejne miasteczka/regiony z okolicy, kolorowe tradycyjne stroje argentynskie, ludzie na koniach, figurki religijne w lektykach, cale miasto udekorowane balonami i choragiewkami - super klimat! Slonce ostro nam dopieklo, w koncu po drodze do Huamahuac´i przekroczylismy Zwrotnik Koziorozca... W drodze powrotnej zjedlismy kanapki w comedorze.

Wieczorem gotowanie - Grzechu, Magda i Jarek usmazyli pyszna milanese z warzywami (ja zmywalem). Milanesa to bardzo popularne danie argentynskie, jest w kazdej knajpie. To taki nasz schabowy, tylko grubosci 3mm. Hostel ma jacuzzi pod golym niebem, nad jacuzzi Grzechu wyrwal 2 argentynki (po tym w jakim stylu to zrobil Grzechu zostal moim guru!;). Okazalo sie, ze maja one kilka kolezanek! Reszte wieczoru spedzilismy z 5 argentynkami rozmawiajac przy piwku o argentynskich i polskich tradycjach, swietach, jedzeniu, imprezach, no i oczywiscie o relacjach damsko-meskich! Bardzo interesujacy wieczor! Jujuya juz nie zwiedzilismy...

Dzien 8 - autobus, La Quiaca

Samochod musimy oddac w Salcie, to na poludnie od nas, wiec pojechalismy tam tylko z Grzechem, a Magda i Jarek ruszyli dalej na polnoc pod granice z boliwia, tam sie znowu spotkamy. Okazalo sie ze do Salty jest autostrada (oplata 1,5 PLN) i nie trzeba jechac przez gory z dzungla jak to zrobilismy w ta strone. Stamtad autobus z powrotem do Jujuya (24 PLN), stamtad autobus (28 PLN, 5h) do La Quiaca - miasta lezacego przy granicy z Boliwia. Oczywiscie klimatyzacja znowu zepsuta, kolejny koszmar w podrozy... Te autobusy juz byly w nieco nizszym standardzie, bo jest tu mniej turystow i wiecej lokalnych, jednak nadal standard wyzszy niz cokolwiek w Europie (gdyby nie klima). Dworzec autobusowy w La Quiace to juz pelen boliwijski klimat i ludzie, ktorych opisywalem powyzej. Wrazenie chaosu, pilnowanie bagazu (jest sporo kradziezy), pelna gotowosc bojowa. Taxi do Hostelu Copacabana (24 PLN) kosztowalo 3,5 PLN, wiec wchodzimy juz na szczescie takze w ceny boliwijskie, dalej bedzie jeszcze taniej, to podobno jeden z najtanszych krajow na swiecie.

Dzien 9 (dzisiaj, 4 lutego) - La Quiaca

Rano ruszamy na druga strone granicy, bez bagazy, chcemy tylko kupic bilety na pociag do Uyuni - w okolice pustyni solnej. Przez granice w obie strony mozna przechodzic bez problemow, jak w Schengen. ;) Tylko jesli chce sie zostac dluzej niz dobe po ktorejs stronie trzeba sie zarejestrowac, pieczatki, trzepanie bagazy itp. Jeszcze jedna rzecz - jak ktos przejdzie i da sobie wbic pieczatke, to podobno przez 24 h NIE MOZE wrocic, wiec trzeba uwazac, zeby nie wpasc w pulapke. My przechodzimy przyjmujac strategie "idziemy na pewniaka, jak do domu", zadnych kontroli, zadnych pieczatek. Idziemy na dworzec autobusowy, bo wiemy gdzie jest, pytamy gdzie jest kolejowy, nikt nie wie (!). Dopiero po kilku minutach, pokazujac jak jedzie pociag (gesty biodrowo-lokciowe;) i uzywajac slow typu locomotiva, train, puff-puff znalazl sie ktos kto zrozumial o co chodzi i wskazal nam droge. Dworzec to niewielka hala z rzedami siedzen ulozonymi z widokiem na jedyna kase, wyglada jak w kinie. Milicjant od ktorego mocno wali alkoholem (a jest 8-ma rano), rozdaje numerki, nalezy usiasc i obserwowac kase, nad ktora pojawiaja sie te numerki wskazujac kto ma podejsc. Jest jedna kasa, obsluga jednej osoby zajmuje ok 5 minut, gdyz bilety wypisywane sa recznie. Przed nami ok 40 osob, 3h czekania... Na szczescie mamy czas do pociagu, chociaz musimy wrocic po bagaze. Niestety zabraklo biletow na dzis. Kupilismy na jutro. Pociag rusza o 15.30, jedzie ok 8h, express (jest jeszcze zwykly, jada co drugi dzien), sa dwa standardy Salon i Ejecutivo, kupujemy tanszy Salon, za rownowarosc 45 PLN. Wracamy bez problemow do Argentyny. Ide do jedynej w miescie kawiarenki internetowej, okazuje sie ze nie moge wgrac zdjec! :( Bardzo z tego powodu niezadowolony stwierdzam ze chociaz zrobie wyczerpujacy (mam nadzieje) opis ostatnich dni, liczac na to ze zdjecia uda mi sie wgrac w Uyuni!

Pozdrowienia z konca cywilizowanego swiata, jutro Boliwia!

1 komentarz:

  1. Ta ziemia musi kryc skarby sadzac po kolorystyce Zycze Wam wielu wrazen w Boliwii. Pozdrawiam ciocia G

    OdpowiedzUsuń