wtorek, 16 lutego 2010

Potosi, Oruro, La Paz, Death Road

Mielismy bardzo duzy respekt przed Boliwia. Okazuje sie jednak, ze kraj nie jest az taki straszny. Badz co badz mozna w nim wyplacic pieniadze z bankomatu i kupic jedzenie w sklepie, sa tez restauracje - wiec z glodu nie umrzemy. Sa hostele i inne noclegownie, wiec dach nad glowa mamy. Sa dworce autobusowe, gdzieniegdzie (nielicznie) wystepuje takze infrastruktura kolejowa, wiec przemieszczac sie mozemy. W miastach wiele sie dzieje, a poza tym istnieja biura podrozy oferujace przerozne atrakcje spragnionym wrazen turystom, wiec sie takze nie nudzimy. Da sie przezyc. Jest co prawda kilka zagrozen - pierwsze z nich to ruch drogowy - drogi sa w naprawde oplakanym stanie, to samo dotyczy pojazdow poruszajacych sie po nich, a takze ich kierowcow, ktorzy czesto jezdza po pijanemu, bez swiatel i brawurowo, bardzo niebezpieczna sprawa. Myslelismy przez chwile nad wynajmem samochodu, ktory jest tu smiesznie tani, ale obserwujac co sie dzieje na drogach szybko z tego zrezygnowalismy. Drugim zagrozeniem jest ogolnie panujaca bieda i co sie z nia wiaze - kradzieze. Spotkalismy na trasie wielu ludzi, ktorzy mieli nieprzyjemnosc natknac sie na zlodziei, prawie kazdego tutaj okradli - portfele, aparaty, komorki - wyjmowane niepostrzezenie z kieszeni, plecakow, czasem organizowane "akcje rozpraszajace uwage", aby ukrasc caly plecak. Trzeba naprawde uwazac i strach samemu chodzic wieczorami po miastach, a i w grupie trzeba byc bardzo ostroznym. Poza tym to piekny geograficznie kraj - wyzyna boliwijska - Altiplano, ktora srednio lezy na ok 4.000 mnpm robi piorunujace wrazenie. Wszedzie wokol gory, doliny, skaly i biegajace lamy stwarzaja niesamowity klimat. Dodatkowego uroku dodaja temu niesamowicie kolorowe stroje tutejszych kobiet (raczej tych starszych, mlodsze ubieraja sie juz w wiekszosci "normalnie"), ryneczki na ktorych mozna kupic kolorowe koce, torby, amulety, zmumifikowane plody lam (zakopane, przynosza szczescie w nowobudowanycm domu, cos jak u nas kamien wegielny), inkaskie figurki, rzezby i inne dekoracje. Klimat Boliwii jest niesamowity!

ORURO

Do Oruro i La Paz trafilismy w sam srodek zabaw karnawalowych. Juz gdy jechalismy pociagiem z granicy argentynskiej do Uyuni nasz pociag zostal zaatakowany. Zaatakowany balonami z woda. Poczatkowo myslelismy ze to oznaka sympatii okazywana przez lokalnych podrozujacym turystom, wkrotce okazalo sie, ze na ulicach kazdego z miast, ktore odwiedzilismy tocza sie regularne bitwy na wode! Nie wiedzielismy poczatkowo o co chodzi, pozniej dowiedzielismy sie ze to z okazji karnawalu. Kolorowo poprzebierane indianskie babcie sprzedaja masowo karabiny na wode (bardzo duze, fachowe, z duza sila razenia), balony na wode i pol-litrowe puszki w sprayu z czyms w konsystencji zblizonym do pianki do golenia (znika z ubran i wlosow po ok. 15 minutach). Mlodziez masowo zaopatruje sie w te srodki bojowe juz tydzien przed karnawalem, w tym czasie ulice miast zamieniaja sie w poligon, gdzie bron ta jest testowana. Najlepiej testuje sie bron na duzym celu w ktory latwo trafic... Nas widac tu wszedzie z daleka, czesto padalismy ofiarami atakow. Na szczescie Grzechu jest wyzszy ode mnie... ;) Sytuacja na polu bitwy pogorszyla sie, gdy dojechalismy do Oruro. Dotarlismy tutaj dzien przed karnawalem, wynajelismy hostel (20 PLN za pierwsza noc, za kolejna 80 PLN - wszystkie ceny w Oruro skacza od 2 do 4 razy w trakcie karnawalu). Miasto bylo juz gotowe na wojne wodno-piankowa. Wzdloz glownych ulic miasta rozstawione byly trybuny z ktorych obserwowac mozna bylo parade karnawalowa. Kilkupietrowe trybuny nalezaly do wlascicieli kamienieczek, restauracji i innych lokali ulozonych wzdloz ulicy, czesto zbite byly z desek i przykryte folia, zeby chronic przed sloncem i ewentualnym deszczem, na gore trybun prowadzily watpliwej jakosci drabiny. Wlasciciele trybun sprzedawali na nich miejsca wszystkim zainteresowanym karnawalem. W dniu karnawalu, od samego rana na ulicach miasta trwaly walki - bojowki mlodziezy (szkolnej) biegaly z karabinami wodnymi, balonami-granatami i puszkami z pianka i atakowaly wszystkich napotkanych na drodze. Dodatkowo z bunkrow na pietrach budynkow nieuwazni piechurzy atakowani byli bombami rozpryskowymi w postaci wody wylewanej z wiader i misek wprost na glowy... Boliwijczycy masowo zajmuja sie handlem, w czasie parady zaopatrywali trybuny w jedzenie, slodycze, wode, napoje, a takze alkohol, duzo alkoholu. Ok. godziny 12-tej podpite grupki starszej mlodziezy przylaczyly sie do wojny dzieciakow. Po 14-tej wode lali juz wszyscy, ktorzy byli w stanie walczyc! Nasz smigus-dyngus to przy tym pestka! Po jakims czasie bitwa przeniosla sie (poza peryferiami) dodatkowo na ulice, ktorymi szla parada, lewa trybuna walczyla przeciwko prawej, bojowki chowaly sie czasem za paradujacymi, ktorym tez niejednokrotnie sie oberwalo. Na wojnie najwazniejsza jest logistyka - ta zapewnialy przedsiebiorcze indianskie babcie, ktore nadal sprzedawaly karabiny, chodzily wzdloz trybun i sprzedawaly puszki z pianka, a co gorsze masowo napelnialy specjalnymi strzykawkami balony z woda, ktore sprzedawane byly calymi siatkami (kilkanascie sztuk) w olbrzymich ilosciach. Babcie mialy do tego specjalnie przygotowane wiadra, a nawet beczki z woda. Stad bojowki mialy staly dostep do amunicji, tlum stawal sie coraz bardziej pijany (w Polsce naprawde sie TAK nie pije!) i coraz bardziej agresywny. Dla zlodziei to dodatkowe ulatwienie do kradziezy, gdyz obrzucani bombami wodnymi turysci staja sie nieuwaznymi i latwymi ofiarami. Po jakims czasie zaakceptowalismy to ze jestesmy mokrzy i upaprani od pianki, gorzej z aparatami fotograficznymi, ktore nalezalo mocno chronic, gdyz takze stawaly sie celem granatow. Tak wygladala wojna w Oruro. Bylismy tam tylko w ciagu pierwszego dnia karnawalu, po czym ucieklismy do La Paz. Tam dowiedzielismy sie, ze karnawal sie tam wlasnie przeniosl... Tutaj bylo jeszcze gorzej. W poniedzialek i wtorek cale miasto zamienilo sie w jeden wielki plac bitwy. Babcie sprzedawaly kamizelki kuloodporne w postaci wyprofilowanych workow foliowych i ponczo zakrywajacych cale cialo. Bojowki szlaly po ulicach dodatkowo atakujac z pojazdow pancernych - samochodow. Tyle razy stalismy sie ofiarami atakow, ze stwierdzilismy ze nie mozemy dluzej byc bezbronni. Alina i Krzysiek (Polacy poznani rano w hostelu) zakupili worek granatow, ja, Jarek i Krzysiek kupilismy dodatkowo pianki. Po kazdym ataku przeprowadzalismy akcje odwetowe. Bojowka mlodziezowa obrzucila nas granatami - wyczulismy w ktora strone ida, zaczailismy sie za rogiem... zemsta jest slodka!!! Ostrzelali nas z samochodu - dogonilismy go na swiatlach i przykrylismy kierowce gruba warstwa pianki zanim zdazyl zamknac szyby. Jak sie odstawi aparat i chwyci za bron zabawa jest przednia!! :)

Ludzie pili alkohol wszedzie - w sklepach, na ulicach, na dworcu itp. Pili wszyscy - starsi i mlodsi mezczyzni, kobiety i dzieci, od samego rana! Nie raz widzielismy stasze kobiety rozlewajace wyokoprocentowe trunki w zakladach fryzjerskich, spozywczakach i na rynku. Przedsiebiorcze babcie sprzedaja na kazdym rogu piwo i 96-procentowy spirytus w plastikowych pollitrowych butelkach. Na ulicach co kilkaset metrow powystawiano wielkie glosniki koncertowe, z ktorych z pelna moca leciala glosna muzyka. Rozszalaly, pijany tlum tanczyl na ulicach. Do tego doszly petardy, ktore co chwile eksplodowaly i dodawaly klimatu prawdziwej wojny. Do wieczora miasto zamienilo sie w pobojowisko, cale zasypane smiaciami, z tlumami pijanych ludzi chodzacych wezykiem, lezacych pod scianami, wymiotujacych i zalatwiajacych inne potrzeby wprost na ulicy. Sodoma i Gomora! Oczywiscie wszystkiemu temu towarzyszy wiele radosci Boliwijczykow, tance, swawole i zabawa. Z perspektywy sprawialo to niesmaczne wrazenie rozpusty, chaosu, a takze ciaglego zagrozenia. Aparatu fotograficznego raczej nie wyjmowalem, zbyt duze ryzyko zalania lub kradziezy, stad i zdjec z tych wydarzen nie ma zbyt duzo.

Wracajac do parad karnawalowych w Oruro - za miejsce siedzace na zacienionej trybunie z dobrym widokiem, ale nie na glownej ulicy zaplacilismy 14 PLN, miejsca na glownej ulicy kosztowaly od 60 PLN, ale wcale nie bylo stamtad lepszego widoku. Karnawal byl bajeczny!! Od 7-mej rano grupy kolorowych poprzebieranych za diably, anioly, niedzwiedzie(!) itp. tancerzy przechodzily ulicami miasta w akompaniamencie muzyki saczacej sie z bebnow i trab. Kazdy region Boliwii wystawial swoja grupe, grup bylo ok 100, liczyly do kilkuset osob, lacznie paradowalo kilkadziesiat tysiecy bajecznie poprzebieranych tanczacych i skaczacych ludzi! Karnawal wywodzi sie z tradycji gorniczej, nie znam calej historii, ale chodzi cos o ofiare diablu (ktory rzadzi w kopalniach), aby bylo mniej wypadkow i wiecej uzbieranego kruszcu, a tym samym wiecej pieniazkow. Stad nazwa karnawalu - La Diablada, stroje diablow, stroje aniolow, wozy udekorowane srebrem wydobywanym z kopalni itp. Oczywiscie rozne grupy mialy rozne stroje, choc motyw diabla powtarzal sie, ale byli tam i ludzie przebrani za indian i ludzie w tradycyjnych strojach boliwijskich i eleganckie garnitury, krotkie sukienki itp. Wylaczajac toczaca sie wokol wojne, przezycia byly wspaniale!

POTOSI

Przed karnawalem w Oruro bylismy w Potosi, gdzie odwiedzilismy kopalnie srebra. Potosi jest najwyzej polozonym miastem na swiecie, tak sie przynajmniej tytuluje, lezy na ok. 4.500 metrow. Obok miasta znajduje sie gigantyczna gora srebra. W czasach kolonialnych wydobywalo sie go mnostwo na potrzeby Hiszpanii, byly zyly srebra, ktore mialy nawet do 80% srebra!! Obecnie wiekszosc srebra juz wyeksploatowano, w dobrych miejscach jest go do 2%. Miasto liczy ok. 120.000 mieszkancow, wszyscy z nich zyja z kopalni, nie ma tu rolnictwa, a handel i turystyka rowniez zwiazane sa wylaczniez kopalniami. W gorze srebra jest 180 niezaleznych kopalni, w miescie jest 45 zakladow przetwarzajacych wydobywane kruszywo i wydobywajacych z niego cenny kruszec. Nie ma jednej firmy, ktora prowadzilaby nad tym nadzor, wszyscy pracuja niezaleznie, kopia gdzie chca, jak chca i ile chca. W kopalniach pracuja dzieci od 13-tego roku zycia, nikt nie prowadzi nad tym nadzoru. Wykupilismy wycieczke do jednej z kopalni w agencji Koala Tours, wycieczka kosztowala 40 PLN, dodatkowo przyjete jest, ze turysci zostawiaja gornikom prezenty w postaci dynamitu (ktory bez problemow moga kupic nawet dzieci w wielu miejscach w miescie), napojow gazowanych i lisci koki, na co wydalismy dodatkowe 15 PLN za osobe (laska dynamitu z zapalnikiem i paczka tlenku magnezu dla wzmocnienia eksplozji kosztuje 8 PLN). Wycieczka rozpoczyna sie na rynku dla gornikow, gdzie zakupujemy prezenty dla gornikow i dynamit do zabawy samemu, nastepnie przejazd i zwiedzanie zakladu przetwarzania kruszcu (nic ciekawego), pozniej zwiedzanie kopalni. Oczywiscie przed wejsciem do kopalni dostajemy stroje ochronne, kalosze i kaski. Wejscie do kopalni znajduje sie powyzej 4600 metrow wysokosci, jest to tunel jeszcze z czasow kolonialnych, dalej sa nowowybudowane korytarze. Na tej wysokosci, w powietrzu nie ma juz duzo tlenu, ciezko sie oddycha. Dodatkowo po wejsciu do kopalni robi sie duszno, goraco, a w powietrzu unosza sie chmury bialego pylu, ktory szybko pokrywa cale ubrania, brzydko pachnie i zle smakuje. Chusta na twarz nie chroni dobrze przed pylem, gdyz po kilkunastu metrach w ciasnych korytarzach dostaje sie zadyszki, nie da sie oddychac przez chuste, po jej zdjeciu ciezko dyszac wdycha sie miliony czasteczek kurzu... Z tego powodu gornicy rzadko przekraczaja 50 lat zycia. Zwiedzania kopalni trwa lacznie ok. 2h, latwo o panike, gdy wysokosc sufitu nie przekracza 150 cm, widac polamane pnie drewna podtrzymujace sufit, nie ma swiatla poza mala lampka na kasku, ciezko oddychac... Zeszlismy kilkaset metrow w glab gory i okolo 30 metrow w dol, na 4-ty poziom, na ktorym nadal prowadzone byly prace. Kilkudziesieciu gornikow goraczkowo krzatalo sie wokol nas stosujac metody wydobywcze z XVIII wieku. Dwoch panow zaprzegnietych w 2-tonowy wozek ciagnelo go na skorzanych pasach, inni lopatami ladowali kruszywo do skorzanych toreb, a inni wciagali je na wyzsze poziomy. Recznie wykuwali otwory w skale (pol dnia pracy na 1 kilkudziesiecocentymetrowy otwor) po to, zeby pozniej wysadzic fragment sciany dynamitem. Przy nas dokonali jednaj z eksplozji, sciany zatrzesly sie, z sufitu posypal sie pyl. Skok adrenaliny, szybka mysl - czy wroce na powierzchnie? Nic sie nie stalo. Wrocilem. Po drodze rozdalismy gornikom prezenty. W swojej pracy mialem okazje widziec wiele zakladow produkcyjnych - huty stali, koksownie, przerozne fabryki - warunki pracy w zadnym z tych miejsc nie sa tak trudne jak tutaj, nigdzie nie jest tak niebezpiecznie i zaden z tych zakladow nie byl tak nieefektywny jak to miejsce. cale to wejscie do kopalni nie bylo ani troche przyjemne, wrecz przeciwne. Ale swiadomosc, ze kilkanascie tysiecy ludzi dalej pracuje tam w takich warunkach z pewnoscia jest niesamowitym doswiadczeniem i pozwala docenic jakakolwiek inna prace. Po wyjsciu z kopalni nasz przewodnik pokazal nam jak uzywac dynamitu - zakupilismy wczesniej 4 laski. Rozklada sie taka laske dynamitu, wyjmuje z niej plastyczna nitrogliceryne, ugniata, wklada w to zapalnik, wrzuca do foliowej reklamowki, do ktorej wsypuje sie granulki tlenku zelaza (magnesium oxide) dla lepszej eksplozji. W ten sposob powstaje bomba w zoltej reklamowce. Stworzylismy w naszej grupie w ten sposob 3 bomby (jedna o podwojnej sile). Lont starcza na minute. Nasz przewodnik podpalil wszystkie 3 lonty i z zabojczym usmiechem na ustach rzucil nam bomby i szyderczo wypalil: "Macie 15 sekund na zdjecia, potem oddajcie mi dynamit!". Jedna bomba trafila w moje rece, obejrzalem, rzeczywiscie lont sie palil, szybko komus oddalem do zdjecia. Ktos zaraz rzucil mi swoja bombe... Po chwili oddalismy wszystkie bomby przewodnikowi, ktory zaczal szybko biec. I biegl, i biegl, i biegl... "Czlowieku zostaw juz to!!". I biegl, i biegl... Zatrzymal sie, wykopal butem 3 male dziury w ziemi, wrzucil w nie bomby, zasypal i zaczal biec z powrotem w naszym kierunku, i biegl, i biegl i BUUUM!! BUUUUUUMMMM! BUUMM! Ziemia i kurz wyleciala kilkanascie metrow w gore, kiedy wszystkie 3 bomby wybuchly ok. 10 sekund po zakopaniu!

Boliwia w ogole jest ciekawym krajem - chyba nie maja tu ani Sanepidu, ani BHP. Granice bezpieczenstwa wytycza sie samemu - tak bylo na gejzerach, do ktorych latwo bylo wpasc i sie usmazyc, tak bylo w kopalni, gdzie przeciskalismy sie na kolanach przez waskie tunele, czasem nad kilkunastometrowymi szczelinami, gdzie wysadzono dynamit, a potem na powierzchni sami go wysadzalismy. Tak bylo tez na Drodze Smierci, gdzie jezdzilismy rowerami nad kilkusetmetrowymi pionowymi przepasciami! Latwo tu zginac, naprawde. A wypadkow nie brakuje, takze wsrod turystow.

LA PAZ, DROGA SMIERCI

La Paz jest stolica Boliwii. Lezy na wyzynie Altiplano, rozciaga sie na wysokosciach od 3000 do 4100 metrow. Ma okolo miliona mieszkancow, a wraz z cala aglomeracja ponad 2 miliony. Z daleka wyglada pieknie - polozone w gorach, rozlegle miasto, wokol gory, chmury przemykaja miedzy nizszymi a wyzszymi poziomami miasta. Z bliska wyglada okropnie - brud i syf. Nieciekawa architektura, niedokonczone budowy domow, alkoholicy, smrod i smieci. Na ulicach tlumy ludzi, kazdy z nich wyglada jakby czail sie na Twoj portfel, wielu z nich czai sie na niego naprawde. Wokol pelno policji, w hostelach informacje ostrzegajace przed zlodziejami, przed taksowkarzami, ktorzy porywaja turystow, porady jak sie zachowywac, co robic, a czego nie. Strach sie ruszyc samemu z hostelu (a karnawal i bojowki wodne jeszcze bardziej uprzykrzyly zycie). Miasto samo w sobie raczej nieciekawe. Zatrzymalismy sie w hostelu Cruz de Los Andes - nocleg za 32 PLN, najlepsze warunki na trasie - jak w 3-gwiazdkowym hostelu. Piekne pokoje, wygodne ponaddwumetrowe lozko, czysta posciel i lazienka, goracy prysznic, pralnia, internet, dobre sniadania! Polecam! W La Paz zwiedzilismy targowisko, na ktorym indianki w kolorowych strojach sprzedaja przerozne pamiatki, upominki, mikstury i amulety - bardzo fajne miejsce. Bylismy tez w muzeum koki - w ktorym przedstawiona jest historia tej rosliny od czasow inkaskich, poprzez odkrycie jej przez bialych ludzi, odkrycie metod produkcji kokainy, historia Coca-Coli itp. Muzeum jest bardzo male, jest w nim kilka fajnych zdjec, ale generalnie to nic wiecej, dostaje sie do reki ksiazke o koce i ta ksiazka i informacje w niej zawarte sa najciekawsze. W La Paz zjedlismy takze pyszne steki z lamy (16 PLN) i kurczaka z ryzem u standardowego chinczyka (8 PLN), pozniej rewelacyjna parille (zestaw mies z grilla, w tym lama, wolowinka z Argentyny, bycze jaja i podobne przysmaki, 20 PLN).

Z La Paz sa takze organizowane wypady rowerowe na Droge Smierci. La Paz lezy na granicy Altiplano, kilkanascie kilometrow za miastem konczy sie wyzyna, bardzo szybko opada i zmienia sie w dzungle w dole. Stoki Altiplano sa bardzo wysokie i strome. Droga Smierci prowadzi tymi wlasnie stokami. Wykupilismy wycieczke rowerowa w agencji "Madness" (szalenstwo) za 220 PLN. Byly tez tansze, ale wybralismy opcje z najlepszymi mozliwymi rowerami - na takim rowerze to pewnie juz w zyciu nie pojade, jakies kosmiczne technologie, 2 amortyzatory, super opony, lekkie, wytrzymale itp. Grupa zebrala sie w La Paz o 6.30, w ramach wycieczki dostalismy sniadanie, dobralismy odpowiednie stroje ochronne i kaski. Wywiezli nas kilkanascie kilometrow za miasto do miejsca nad jeziorkiem zwanym La Cumbre, wysokosc 4700 mnpn, zjezdzalismy do Yolasy na wysokosci 1200 mnpm. Trasa miala 62 km dlugosci, zjechalismy 3500 metrow w dol!!! Poczatkowo droga byla asfaltowa, stromo schodzila w dol, po drodze poruszaly sie normalnie samochody, ciezarowki i autobusy. Byla to czesc "nowej drogi", ktora omijac miala Droge Smierci. Widoki byly niesamowite, bylismy nad chmurami! Rozwijalismy predkosci do okolo 50 kmh, poczatkowo niesmialo, pozniej przyzwyczailismy sie do rowerow - scinalismy zakrety i pedzilismy tyle, na ile grawitacja i opor powietrza pozwolily! Po lewej stronie stroma gora, po prawej stromy spadek w dol. Przejechalismy przez punkt kontroli antynarkotykowej, dalej szlabany i myto w wysokosci 10 PLN. Pozniej droga prowadzi przez kilka kilometrow pod gore, wiec wsiedlismy do busow, rowery pojechaly na dachu, nie moglismy marnowac sil przed dalsza trudniejsza czescia zjazdu. Wysiedlismy z busow w miejscu gdzie droga rozdwajala sie - w lewo, lagodniej szla nowa szeroka droga asfaltowa, w prawo dosc stromo schodzila w dol droga zwirowa o szerokosci jednego samochodu. Miejscami rozszerzala sie, aby umoziliwic wymijanie pojazdow z naprzeciwka. Bylismy juz ponad kilometr nizej niz na poczatkiu, zazielenilo sie od roslinnosci wokol drogi. Ruszylismy dalej na rowerach w dol. Na tej drodze przestaja obowiazywac standardowe zasady ruchu, jest tak wasko, ze zawsze pojazd zjezdajacy z gory jedzie z lewej (od strony przepasci), gdyz po píerwsze z gory lepiej widac, a po drugie kierowcy siedza wtedy po zewnetrznych stronach mijajacych sie pojazdow (kierownice sa po lewej) i tez maja lepsza widocznosc. Dla mnie byla to zla wiadomosc, gdyz wcale nie mialem ochoty podjezdzac na kilkanascie centymetrow do pionowej w tych miejscach sciany w dol. Droga prowadzila po zwirze, czasem po ubitym piasku, czasem wykuta byla w litej skale. Przejezdzalismy przez plynace przez droge strumienie, robilo sie slisko. Ta droga jest naprawde waska i naprawde niebezpieczna. W wielu miejscach prowadzi przez waskie polki skalne, po lewej pionowy spad kilkaset metrow w dol, po prowej pionowa sciana w gore. Czesem wykuta jest w pionowej skale, tak ze po lewej jest pionowa sciana w dol, nad glowami skala, z ktorej zwisa roslinnosc i kapie woda, sciana do gory takze jest po lewej stronie, bezposrednio nad przepascia (taki pol-tunel). Szerokosc drogi rzadko przekracza 3 metry, nawierzchnia jest sliska i rozmyta przez wode. 2 razy przejezdzamy przez wodospady, z ktorych sciana wody splywa wprost na droge, cali mokrzy kontunuujemy. Co jakis czas zatrzymujemy sie, przewodnik robi nam zdjecia (jedziemy bez plecakow i bez aparatow). Przewodnicy pokazuja nam takze co ciekawsze miejsca - m.in. miejsce w ktorym w latach 80-tych z polki skalnej spadl autobus, w wypadku zginelo ponad 100 osob. W tym miejscu jest duzy krzyz, z reszta cala droga usiana jest krzyzami. Nowa droge wybudowano kilka lat temu, zanim to nastapilo na Drodze Smierci ginelo srednio ok. 300 osob rocznie... Droga nie wymaga pedalowania, wiekszosc czasu trzeba hamowac. Po jakims czasie pojawia sie roslinnosc tropikalna, w tym palmy. Zaczynaja latac kolorowe motyle, zaczynaja gryzc moskity. Robi sie goraco. Na jakis czas widocznosc spada do kilkunastu metrow, przejezdzamy przez chmury, na szczesnie ponizej nie pada deszcz! Po ok. 4 godzinach, wyczerpani dojechalismy na dol. Tam czekal na nas cieply posilek i 2-godzinna przerwa w osrodku z rewelacyjnym basenem. Upragniony odpoczynek i relaks. Jazda ta droga to bylo najbardziej emocjonujace przezycie w moim zyciu, takiego zastrzyku adrenaliny nie przezylem nigdy. Wlasciwie to nie byl zastrzyk, a 4-godzinna kroplowka z adrenalina prosto do serca! Niesamowite widoki, zagrozenie zycia, a do tego emocje zwiazane z szybka jazda byly czyms niesamowitym! Prawdopodobnie mozna to porownac do 4-godzinnego skoku na bungee, ale tam jest asekuracja, sa liny i raczej nie jest niebezpiecznie, tutaj chwila nieuwagi mogla przyczynic sie do dlugiego lotu w dol bez zadnych lin i asekuracji! Na szczescie ludzie maja swoj instynkt samozachowawczy i kazdy stara sie dostosowac prednosc do swoich umiejetnosci, ale smiertelne wypadki nadal sie zdarzaja. Po przerwie na basenach wsiedlismy w busa i 85-kilometrowy odcinek w gore do La Paz pokonywalismy przez 3,5h - nowa droga tez jest bardzo kreta, wokol nadal sa przepascie, choc juz za betonowymi barierkami. Tu tez bylo sporo adrenaliny - jakos wole ufac swojemu refleksowi i sile wlasnych miesni, niz 50-letniemu bezzebnemu kierowcy i jego 15-letniemu sfatygowanemu mikrobusowi...

Gdy bylismy jeszcze w Oruro spotkalismy pare Polakow - Michala i Magde, ktorzy podrozuja przez Ameryke na zakupionym w Kolumbii motorze. Oni takze opisuja swoje przygody na blogu, ktory polecam: www.pelikanochomik.blogspot.com W hostelu w La Paz spotkalismy Aline i Krzyska (z Bydgoszczy!), ktorzy podrozuja podobnie jak my. Po tym jak Michal z Magda dojechali do La Paz, razem z Magda i Jarkiem byla nas osemka. Kazdy z wieczorow w La Paz spedzalismy wspolnie, razem uciekajac przed (lub walczac z) boliwijskimi bojowkami wodnymi i spedzajac dlugie godziny na wieczornych imprezach i rozmowach. Po kilku dniach Michal i Magda pojechali dalej na motorze na poludnie, Krzysiek i Alina jada na polnoc, wiec na razie podrozujemy dalej w 6-tke!

We wtorek, ktory byl kolejnym dniem karnawalu chcielismy opuscic La Paz. Byla godzina 14-ta, na ulicach trwala fiesta, dojechalismy na dworzec autobusowy. Mimo ze dzien wczesniej pytalismy czy autobusy kursuja, okazalo sie ze nasz nie odjezdza. Na dworcu trwala impreza. Wystawione byly wielkie glosniki z glosna muzyka taneczna. Sprzedawcy biletow w okienkach polewali wysokoprocentowe trunki, lawki poprzystawiane byly do kas, kilkanascie osob przy kazdej z "otwartych" kas pilo i tanczylo. Poza kilkoma innymi zdezorientowanymi tak jak my turystami, nie bylo tam zadnych innych potenacjalnych pasazerow, lokalni wiedzieli, ze dzis z podrozy nic nie bedzie. Regionalna telewizja krecila wszystko kamerami. Tego dnia nigdzie nie pojechalismy. Mimo wszystko udalo nam sie kupic bilety na poranek dnia nastepnego. Jest sroda, kilka godzin temu dojechalismy do Copacabany - miejscowosci wypoczynkowej nad jeziorem Titicaca, tutaj zamierzamy spedzic kilka najblizszych dni, odpoczac po ostatnich przezyciach i zebrac sily na... no wlasnie, jeszcze nie wiemy na co... ostatnio pojawila sie opcja wejscia na szczyt Huayna Potosi (6088mnpm), boliwijska dzungla, boliwijska pampa, a moze juz do Peru i tam do dzungli? Okaze sie za pare dni...

2 komentarze:

  1. Hej!
    Przemek, pozdrawiamy wciąż z La Paz, jakoś nie udało nam się dziś zebrać :)
    Mimo że znaliśmy już Twoją historię ze wspólnych wieczorów z przyjemnością przeczytaliśmy Twój gigawpis. Czekamy jednak na zdjęcia. Tymczasem w wolnym czasie cofniemy się do początku Twojego bloga, jako że wszystko to jeszcze przed nami!
    Do zobaczenia w Warszawie :)
    Michał i Magda

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj! Nie chcialabym sie znalezc na tej drodze smierci. Myslalam, ze nie moze byc gorzej niz na Teneryfie - mylilam sie. Dobrze, ze udalo Wam sie przezyc. Pozdrawiam ciocia G.

    OdpowiedzUsuń