czwartek, 25 lutego 2010

Copacabana, Isla del Sol

Obok Copacabany stoi gora. Nieprzypadkowo zwie sie Calvaria. Jej wysokosc wzgledna wynosi okolo 150 metrow (tak na oko, moge sie mylic), na gore prowadzi kamienna droga z czasow kolonialnych. Cala trasa na gore jest wystylizowana na droge krzyzowa, bardzo klimatyczna. Wchodzi sie naprawde ciezko, tym bardziej, ze kazdy wysilek fizyczny na wysokosci 4.000 metrow liczy sie conajmniej podwojnie, a pewnie i bardziej. Po kilkunastu krokach dostaje sie zadyszki, trzeba odpoczac. Po chwili sapania jest juz lepiej, znowu kilkanascie krokow i znowu to samo. Na gore wybralismy sie z Alina i Krzyskiem, chcielismy zobaczyc zachod slonca. Tego dnia wyszedlem z hostelu rano, ze wszystkimi na sniadanie, a potem jakos caly dzien szwedalem sie po Copacabanie i okolicy - plaza, rynek, kawiarenka internetowa, okoliczne pola i domki, i jakos tak zlecial caly dzien, powoli i na luzie, zaraz pozniej szlismy na gore, stad tez na Calvarii niestety nie mialem ze soba aparatu fotograficznego. Ale moze to i dobrze, bo cale to wejscie na gore i obserwowanie zachodu slonca bylo bardzo emocjonalnym i wrecz mistycznym przezyciem. W polowie wzgorza natrafilismy na dziwny obrzadek - starszy inkaski Pan w welnianej czapeczce z nausznikami, w jeansach, trzymajacy w jednej rece kadzidlo, a w drugiej drewniana skrzynke z figurkami chrzescijanskich swietych w srodku, nastrojowo mamrotal cos pod nosem, kladac owa skrzynke na glowach pary okolo trzydziestoletnich boliwijczykow i machajac wokol kadzidlem, ktore roztaczalo wokol bardzo intensywny zapach rekolekcji... Poza owa trojka i nami, wokol nie bylo nikogo, nad nami gora, przed nami jezioro i opadajace powoli slonce. Nie rozumielismy tego obrzadku, ale tez nie smielismy pytac o co chodzi. To dalo nam pierwsze wrazenia niesamowitego klimatu tego wieczoru. Po kilku minutach odpoczynku poszlismy dalej. Na szczycie siedzialo juz i czekalo na zachod kilkanascie osob, w wiekszosci turysci, niemniej tacy z tych bardziej sympatycznych. Na szczycie Calvarii oczywiscie znaduje sie krzyz, jest duzy i betonowy. Zwazywszy na to ze lezaca obok Wyspa Slonca jest zrodlem kultury i religii inkaskiej mozna to odczytac jako wyrazny symbol postawiony przez bialych ludzi mowiacy indianom, ze "Nasz Bog jest wiekszy od Waszego!". W ostatnich latach na sasiedniej gorze powstalo cos, co przewyzszylo jednak i ten symbol. To niemalze kolejna religia. Znajduje sie wyzej, jest wieksza i lepiej oswietlona. To technologia - anteny telekomunikacyjne i radiowotelewizyjne. Globalizacja powoli i konsekwentnie ogarnia kolebke cywilizacji Inkow. Ale to juz zupelnie inna historia. Na gorze panuje niesamowity klimat - obok licznych symboli i figurek religijnych, ktore na tle zachodzacego slonca prezentuja sie naprawde niesamowicie i mistycznie, znajduje sie takze cos, co na pierwszy rzut oka przyjalem za grobowce. Dopiero po blizszym przyjrzeniu sie zobaczylem, ze sa to pewnego rodzaju nisze wyzlobione w skalach, zbudowane z kamieni, z cegiel lub nawet z betonowych plyt. W owych niszach, ktore wydaja sie byc po prostu oslona od wiatru znajduja sie swieczki lub male ogniska, ktore o zmierzchu buduja dodatkowy klimat. Usiedlismy na szczycie razem z kilkunastoma innymi ludzmi, wokol przysiadywaly wroble, ktore zdawaly sie obserwowac zachod razem z nami. Niestety na pol godziny przed zanurzeniem Slonca w wodach Jeziora Titicaca pojawily sie chmury, ktore jako pierwsze je pochlonely. Bez ogrzewajacych promieni, szybko zrobilo sie zimno, wiec polozylem sie na kamieniach, ktore byly jeszcze rozgrzane i z checia oddawaly mi swoje cieplo. Po kilkunastu minutach zeszlismy na dol, chcac zdazyc zanim sie zupelnie sciemni. Nie zdazylismy. U podnoza gory bylo juz zupelnie ciemno. Krzysiek zrobil zdjecie ksiezyca - i tak gdy rozmawialismy o tym, jak technicznie najlepiej robic takie zdjecia i gdy obserwowalismy niebo - z zachodu na wschod przeleciala najwieksza spadajaca gwiazda jaka w zyciu widzialem, przeleciala przez cala szerokosc nieba i nie byla jedynie poruszajacym sie punktem, a olbrzymim obiektem, niemalze widac bylo ksztalt meterorytu spalajacego sie w atmosferze, a chmury rozswietlily sie od jego blasku. Trwalo to okolo 5 sekund. Bylismy w tym momencie dosc niedaleko copacabanskiego rynku, na ktorym trwala zabawa karnawalowa. W tym momencie odglosy zabawy na kilka sekund ucichly, a po chwili uslyszelismy wielkie "WOOOW" wydobywajace sie z setek gardel... Ten wieczor mial naprawde niesamowity klimat i jeszcze dlugo o tym wszystkim pozniej rozmawialismy...

Nastepnego dnia wybralismy sie na Isla del Sol. Moglbym tutaj opisac poczatki cywilizacji Inkow, ktora tutaj wlasnie wedle legend sie narodzila, ale jest na ten temat tyle publikacji, ze wszelkich chetnych odsylam do zrodel internetowych (m.in. Wikipedia). Poplynelismy o 8.30 rejsowym stateczkiem, za 6 PLN. Stateczek ktorym plynelismy mial okolo 9 metrow dlugosci, byla to pietrowa motorowka z rzedami siedzen. Naliczylem na niej okolo 80 osob. Gdy kolejne z nich wsiadaly na poklad z niepokojem obserwowalem poziom zanurzenia. Spokoj lokalnych, ktorzy podrozowali razem z nami i mnie dodawal odrobine otuchy. Na szczescie doplynelismy szczesliwie. Rejs na poludniowa czesc wyspy trwa godzine, na polnocna dwie. Magda i Jarek wybrali sie tam dzien wczesniej, umowilismy sie w jednym z hosteli na poludniu. Gdy przybilismy do portu i zaczelismy zbierac swoje rzeczy, jeden z panow z obslugi wstal i powiedzial ze nie mozna wysiadac. Drugi z panow rzucil kilka pakunkow na pomost w porcie i szybko odbilismy od brzegu. Mimo tlumaczenia ze musimy tam wysiasc, bo na nas czekaja, nie udalo nam sie wysiasc na poludniu! Chcac nie chcac plynelismy kolejna godzine na polnoc. Doplynelismy do uroczej wioski portowej Challapampa. Wioska ma kilkadziesiat domow, w wiekszosci z recznie robionych glinianych cegiel. Niestety widac juz takze jak wioska sie komercjalizuje i powstaja wielkie betonowe molochy, z korych niedlugo powstana hotele. Niemniej na ta chwile wioska ma niesamowity klimat - lezy na waskim, kilkudziesieciometrowej szerokosci polwyspie. Od strony z ktorej przyplynelismy jest czesc portowa (to duze slowa jak na to wioske i te kilka pomostow), po przejsciu 30 metrow w glab wioski znowu dochodzi sie do wody z drugiej strony polwyspu - ta czesc jednak jest to piekna plaza z zolciotkim piaseczkiem. Na plazy rozlozonych jest kilkadziesiat namiotow, przy ktorych kreca sie ludzie przypominajacy wygladem hippisow. Wokol rozciagaja sie piekne widoki na jezioro i skaliste wybrzeze Isla del Sol. Zacumowane stateczki i wypasajace sie na wzgorzach, a nawet w wiosce owce i osiolki dodatkowo buduja uroczy klimat. Kilku z "hippisow" gra w wiosce na gitarach i bebnach, kilku innych produkuje skorzana bizuterie, rozstawiajac sie ze straganami z wyrobami wlasnymi. Wioska nie ma utwardzonych drog, chodzi sie w wiekszosci po blocie. Po blocie tym biegaja takze swinie, ktore dojadaja resztki jedzenia pozostawione przez mieszkancow i turystow. Rano tego dnia nie zdazylismy zjesc sniadania w Copacabanie, wiec zatrzymalismy sie w pierwszym "lokalu", ktory oferowal cos do jedzenia. Lokal znajdowal sie pod parasolem, gdzie tez inkaska pani robila kanapki z, do wyboru: jajkiej sadzonym, kotletem z kurczaka, dziwnym serem lub pomidorem, a dodatkowo do dowolnie wybranego wkladu dodawala garsc frytek i zalewala toto majonezem. Bylo przepyszne, zjedlismy po dwie (2 PLN sztuka). Musielismy znalezc sobie hostel, wokol krecili sie mali brudni chlopcy, ktorzy oferowali, ze nam za pieniazka pomoga cos znalezc, ale stwierdzilismy ze wsrod tych kilkudziesieciu budynkow sami damy rade. Pieniazka dostali za nic. Hostel znalezlismy w czesci portowej, nie mial nazwy (ale bedzie go widac na zdjeciach). Mial za to widok na pole kukurydzy, osiolka, skaliste wzgorze i fragment zatoki. Mial tez czysta posciel i prysznic, wiec wybralismy go bez wahania. Nocleg kosztowal 8 PLN od osoby! Byla godzina 11, planowalismy zwiedzic wyspe. Wyznaczylem trase, poczatkowo wzdloz wschodniego brzegu wyspy na poludnie, mniej wiecej do polowy dlugosci wyspy, pozniej na zachod i szczytem (znowu na oko 200 metrow wysokosci) az do polnocno-zachodniego kranca wyspy na ktorym planowalismy obejrzec zachod slonca. Wzielismy latarki, planujac poltoragodzinny powrot po zachodzie. Droga byla niesamowicie malownicza, kilka malych wioseczek po drodze, strumyki, ptaszki, wypasajace sie zwierzeta wokol nas, bezludne plaze, malownicze zatoki i skaliste gory. Na calej wyspie nie ma pojazdow zmotoryzowanych, stad nie ma szerokich drog, wiekszosc z drog wioskowych zbudowana byla prawdopodobnie kilkaset lat temu, wylozona kamieniami, z gory czesto splywaly strumienie. Ludzie tutaj zyja tak w podobnych warunkach jak kilkaset lat temu, widac juz jednak oznaki cywilizacji - do coponiektorych domow dociagniete sa kable z pradem, a lokalny sklep sprzedaje Coca-Cole, na drogach od turystow pobierane jest myto (4 PLN). Wokol wioskowych drog znajduja sie wysokie na poltora metra kamienne mury, wygladaja jak z czasow inkaskich. Murami tymi odgrodzone byly kolejne pola i domostwa, czesto zbudowane z nich byly male chlewiki, z ktorych swinie wychodzily nam wprost pod nogi. Przed zachodem slonca widzielismy jeszcze ruiny inkaskiej Swiatyni Slonca i skale, ktora ksztaltem przypominac miala pume, ale trzeba do tego naprawde sporo wyobrazni. Zachod slonca niestety znowu odbyl sie za chmurami, znowu zrobilo sie koszmarnie zimno i szybko wrocilismy do hostelu na noc. Po drodze zjedlismy jeszcze w naszej wiosce blizej nieokreslona zupe i rybe (trucha) z ryzem, przepyszna, 8 PLN. Stwierdzilismy, ze poludniowej czesci wyspy juz nie bedziemy zwiedzac, nie mielismy kontaktu z Magda i z Jarkiem, a chcielismy sie z nimi spotkac w Copacabanie, zeby razem jechac dalej. Nastepnego dnia planowalismy rano sie poopalac (po raz pierwszy na wyprawie), niestety padalo. Zjedlismy kanapki z frytkami, gdy przestalo padac rozlozylismy sie w porcie na kamieniach i gralismy w karty, czekajac na nasz stateczek. Wokol krecily sie swinie, liczac na resztki naszych kanapek. Gdy przyplynal statek, okazalo sie ze droga powrotna kosztuje nie 6, a 8 PLN - jak klient nie ma wyboru to sie go kroi! ;)

W Copacabanie oczywiscie spotkalismy Magde i Jarka, zwiedzili czesc poludniowa wyspy i wrocili do miasteczka. Tego wieczora poszlismy do naszej ulubionej knajpy meksykanskiej, ktora bardzo polecam (przy glownej ulicy w Copa). Knajpa ma szerokosc 3 metrow, jest w niej 7 stolikow, maja tam niesamowity wystroj, sympatyczna obsluge i najlepsze jedzenie w calej Ameryce Poludniowej, mimo ze meksykanskie! W knajpie mielismy wieczor pozegnalny, gdyz z Grzechem, Magda i Jarkiem postanowilismy jechac juz do Peru, a Krzysiek i Alina jechali do dzungli w Boliwii. Do przepysznego buritto (10 PLN), polalo sie duzo piwa, gralismy w karty i dlugo rozmawialismy. Ok. 22 wszyscy zmeczeni wieczorem wybrali sie do hostelu. Ja nie zaliczam sie do wszystkich zmeczonych wieczorem, wiec poszedlem na rynek, skad nadal dobywaly sie odglosy zabaw karnawalowych, mimo, ze ostatnia sobota karnawalu byla juz prawie tydzien temu! To co zobaczylem na rynku przeszlo moje najsmielsze wyobrazenia! Wokol rynku zbudowanyh bylo 5 scen, z kazdej z nich dobywala sie inna muzyka (od glosnej i rytmicznej muzyki etnicznej z basami do prymitywnego disco-boliviano). Pod scenami w pijanym tancu szalaly setki Boliwijczykow, wszyscy niesamowicie pijani! I znowu byli tam i mezczyzni, i starsze kobiety i dzieci. Wielu z nich poprzebieranych w kolorowe stroje. Wiekszosc z butelkami, szklankami lub plastikowymi kubkami z alkoholem w rekach. Wokol staly stoiska na ktorych sprzedawano alkohol, niejednokrotnie sprzedawaly go okolodziesiecioletnie dzieci. Ludzie spali na lawkach, lezeli pod scianami, pili, tanczyli i bawili sie. Tym razem mialem ze soba aparat, tym razem mialem tez jasny obiektyw idealny na takie sytuacje. Balem sie go wyjac. Wokol nie widzialem zadnych turystow. No, ale ze po wieczorze pozegnalnym mialem juz dobry humor, stwierdzilem, ze wmieszam sie w tlum. W czerwonym polarze i wystajac o glowe ponad ten tlum bylo to niezwykle trudne. Potrzebowalem przyjaciol. Z aparatem schowanym pod polarem podszedlem do grupy bawiacych sie Boliwijczykow. Zagadalem. Nie zrozumieli mnie, ale wyjeli dla mnie plastikowy kubek i poczestowali mnie piwem. Wylalem na ziemie kilka kropli dla Pachamamy (wszyscy tak robili, Ziemia splywala alkoholem) i wypilem do dna. Wywolalo to szerokie usmiechy na twarzach Boliwijczykow wokol, poklepali mnie po plecach, nalali kolejny kubek. Bawilem sie razem z nimi. Po jakims czasie wyjalem aparat fotograficzny, nie przestraszyli sie tego i nawet chetnie pozowali do zdjec. Po jakims czasie dolaczyla do nas jedna Francuzka, ale szybko sie zwinela, nie wytrzymywala tempa picia, a odmawiac nie wypada. Bawiac sie w tlumie, szedlem dalej, poznajac kolejnych ludzi. I tak: byla to szescioosobowa boliwijska orkiestra deta, panowie demonstrowali mi jak sie gra na trabie, przez chwile nawet sam probowalam (jest to nawet udokumentowane fotograficznie), nastepnie dosc mocno nalegali zebym postawil im piwo, co tez uczynilem. Wypytywali skad jestem, co tu robie, jak mi sie podoba itp., caly czas przy tym polewajac mi i sobie alkohol. Powoli zaczynalo brakowac mi sil na ten wieczor. Dalej: byli to dwaj Australijczycy i Amerykanka, ktorzy podobnie jak ja starali sie wtopic w tlum i rownie im to nie wychodzilo. Byl to tez sympatyczny 20-letni Boliwijczyk, ktory bardzo chcial mnie zaprosic do siebie do domu rodzinnego do La Paz, nawet dal mi swoj adres. Okazalo sie ze ma dziecko, ktore oczywiscie zabral na ta impreze, pokazywal mi je, nalegal zebym zrobil mu zdjecie (dziecko zawieszone w chuscie zawinietej na plecach swojej matki). Gdy skonczyly sie moje mozliwosci swiadomej absorbcji alkoholu, po ok. 2 godzinach wrocilem do hostelu, dochodzila polnoc. Zapomnialem, ze nasz hostel otwarty jest do 23... Na dzwonek do drzwi nikt nie odpowiadal. Malymi kamieniami rzucalem w okno za ktorym spal Grzechu, ale nie udalo mi sie go obudzic. Odczekalem kilka minut i ponownie sprobowalem zadzownic, i ponownie, i ponownie. Nic. Po kilku minutach ciaglego dzwonienia uslyszalem za drzwiami niewyrazny zaspany glos. Odkrzyknalem: "Habitacion numero tres, lo siento, abrir Senior, pod favor!". Glos odpowiedzial: "Senior, es mas tarde!!!", "Lo siento, lo siento, lo siento, abrir, por favor!". Na szczescie recepcjonista mnie wpuscil. Rano jeszcze kilka razy go przepraszalem...


Nastepnego dnia pojechalismy do Cusco.

2 komentarze:

  1. A jak sie czules na drugi dzien? Czy u Was tez dalo sie odczuc skutki trzesienia ziemi, co prawda z Chile jest daleko- na szczescie! Pozdrawiam ciocia G.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak to na drugi dzien ;/ Jazda autobusem nie byla przyjemna... Tutaj zadnych skutkow trzesienia ziemi nie dalo sie odczuc.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń