piątek, 5 marca 2010

Ica, Huacachina



Wieczorem, w dniu raftingu, pojechalismy dalej. Tym razem padlo na pustynna miejscowosc Ica, w drodze do Limy, z ktorej w sobote mamy samolot do Iquitos (420 PLN w dwie strony). Dojechalismy tam autobusem, znowu 10h. Tym razem jazda nocna, chcielismy jechac w przyzwoitych warunkach wiec wykupilismy bilety w najlepszej z firm - Cruz del Sur (90PLN). Autobus klasy argentynskiej, bardzo wygodny, posilek i napoje na pokladzie. Gdy dojechalismy na miejsce, na dworcu zaczepil nas czlowiek oferujacy transport do pustynnej oazy obok Ica, o nazwie Huacachina. Wlasnie tam zmierzalismy, wiec skorzystalismy z jego uslug. Transport taksowka (10 minut) byl za darmo, pod warunkiem, ze wykupi sie nocleg w hostelu, ktory przyslal taksowkarza na lowy na turystow. Hostel okazal sie bardzo wygodny, w samym centrum oazy, 2 metry od drzwi do pokoju mamy rewelacyjny basen, wiec bez zastanowienia zgodzilismy sie tam zostac! Nocleg 30 PLN. Huacachina lezy na wysokosci 500 mnpm, w nocy zjechalismy z Altiplano. Wobec tego, natychmast zrobilo sie goraco, za dnia jest okolo 40 stopni, slonce pali jak nigdy i nigdzie wczesniej. Huacachina to stumetrowe jezioro, wokol jeziora palmy, wokol palm hotele, hostele i restauracje. Wokol nich piasek, duzo piasko. Pustynne gigantyczne wydmy idealnego zolciutkiego piasku, wysokie na 200 do 300 metrow, sa idealnym miejscem do kolejnego glupiego sportu ekstremalnego - sandboardingu! W hostelu wykupilismy za 45 PLN 2-godzinna wycieczke na pustynie. Po wydmach jezdzi sie specjalnie do tego celu skonstruowanym pojazdem - dune buggy. Taki buggy to potezny silnik, porzadne zawieszenie z dobrymi amortyzatorami, 9 foteli i metalowa klatka z rur wokol tego, coby zabezpieczyc pasazerow przed ewentualnym dachowaniem! Jazda po pustyni pojazdem bez szyb, bez maski i bez drzwi z predkoscia 90 kmh to niesamowita frajda! Skakanie na wydmach, zawracanie na pochylonej pod katem 60 stopni wydmie przy prawie maksymalnej predkosci, wyscigi z innymi buggy, znowu duza dawka adrenaliny! Wiatr we wlosach, piasek w zebach, a serce w garle. To bylo jak jazda na rollercoasterze bez szyn - trasa dowolna na bezgranicznej pustyni i gigantycznych wydmach. Strach i smierc zagladaja w oczy. Na jednej z wydm nasz kierowca (Ricardo) zatrzymal sie i szepnal z hiszpanskim akcentem: "Sandboarding!" Z tylu buggiego mial zamocowane kilka desek, jakby snowboardowych, ale grubszych, z wiazaniami na buty. Nikt z nas nigdy nie jezdzil na desce, ale byla z nami trojka Amerykanow, ktorzy jednak mieli w tym doswiadczenie. Zalozyli deski i probowali jezdzic, nie udawalo im sie, zdaje sie ze jest to trudniejsze. OK, w takim razie jezdzimy na siedzaco i na lezaco! Ricardo poinstruowal nas jak nalezy siadac na desce i jak rekoma zwalniac i sterowac. No i jazda! To byla pierwsza gorka treningowa, po chwili zjezdzania pojechalismy na wieksza, wyzsza wydme. Tym razem zjezdzanie na brzuchu, glowa w dol!! Pozycja, Ricardo nas startowal i jazda! Pojechalem jako trzeci, zdaje sie ze czegos nie zrozumialem jak Ricardo tlumaczyl nam idealna pozycje... gdy tylko wydma zaczela sie wyplaszczac, a deska pode mna dynamicznie zmienila kat nachylenia, walnalem glowa w deske, po czym chwile jeszcze jechalem dalej... Na chwile mnie otumanilo, po kilku sekundach wstalem, polala sie krew... sprawdzilem zeby - cale... Dolna warga jednak byla rozcieta i mocno krwawila. Chusteczki, opatrunek, apteczka, woda utleniona, jakos zyje, obylo sie bez szycia (dwa dni pozniej - opuchlizna juz schodzi). Jedziemy dalej, ja z chusteczka przy ustach, zatrzymujemy sie na kolejnej wydmie, jeszcze wyzszej! Wszyscy zjezdzaja, ja podziekowalem. Ricardo dlugo mnie namawial, jak zobaczylem towarzystwo na dole z bananami na ustach po zjezdzie, schowalem chusteczke, chwycilem za deske i znowu zjechalem! Nie dam sie pokonac strachowi! Pokonalem juz lek wysokosci na Drodze Smierci, pokonam i to! (a w dzungli bede walczyl z pajakami...;) Pozniej byly jeszcze dwie kolejne wydmy, coraz wyzsze, zjezdzalem na wszystkich. Adrenalina buzowala, emocje niesamowite. O tym, ze piasek mielismy wszedzie nie musze chyba pisac, dodatkowo bylo kilka obtarc na nagdarstkach i lokciach, poza tym odbylo sie bez wiekszych strat. Ktos moze powiedziec, ze ta zabawa (jak i rafting np.) to straszna komercha i glupota, ale emocje sa tak niesamowite, adrenalina tak buzuje we krwi, ze naprawde warto czegos takiego sprobowac!

Lot do Iquitos mamy jutro, o Limie slyszelismy same zle rzeczy, wiec nie bardzo chcielismy tam czekac na samolot. Postanowilismy sie zrelaksowac i zostalismy dodatkowy dzien dluzej w oazie i nad basenem. Spalilem sie juz na mahon, wiec bede sie w stanie lepiej wmieszac w lokalna ludnosc. ;) Zaraz ruszamy do Limy, stamtad w sobote rano lecimy do Iquitos, gdzie na ok. 5 dni chcemy wyruszyc w gleboka dzungle. Wobec tego kolejna relacja bedzie najwczesniej 14-tego marca (moze pozniej). Miejmy nadzieje, ze zbyt jadowite weze i pajaki nie stana nam na drodze...

A, no i wzielismy wlasnie pierwszy Lariam*, wiec moga sie zaczac prawdziwe jazdy...


*Lariam to halucynogenny i mocno wplywajacy na psychike (depresje, leki, mysli samobojcze) lek przeciw malarii. Powyzsze skutki uboczne sa wyjatkowo czeste. Jednak statystyki dotyczace malarii sa znacznie gorsze. W Iquitos wystepuje malaria. Wole zmierzyc sie z wlasna psychika niz byc bezbronnym w walce z najgrozniejszym zwierzeciem swiata - zarazonym malaria komarem!






























2 komentarze:

  1. To miejsce to był chyba najlepszy fun jaki mieliśmy w Ameryce Południowej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wróciłam z Peru kilka dni temu i również zahaczyłam o Huacachine:))).
    Bawiłam się świetnie, choć od samego sandboardingu jazda buggy byla chyba jeszcze fajniejsza:)))

    OdpowiedzUsuń