sobota, 15 maja 2010

W domu najlepiej, czyli podsumowanie wyprawy

Ten wpis podzielony jest na kilka części – pierwsze dwie są nudne, raczej tylko dla stałych czytelników (o blogowaniu i o podróżowaniu), więc jak ktoś chce konkretów, to zapraszam dalej (budżet i porady praktyczne).

PISANIE BLOGA

O pisaniu bloga będzie sporo. Dlaczego? Bo o tym jest ten blog! Masło maślane? Być może. Ale nie do końca. Blog był nieodłączną częścią tej podróży, a jest on o podróżowaniu, a więc i o sobie! Blog był częścią mojej wyprawy, nieodzowną, bardzo istotną, mimo, że początkowo nie chciałem żeby tak było. Teraz służy także kolejnym osobom, które wybierają się do Ameryki Południowej – wchodzi na niego sporo osób, które szukają informacji o tamtych okolicach i planują swoje wielkie wyprawy. Więc blog już spełnia swoją funkcję.

Ten blog przerósł moje oczekiwania – zarówno pod względem ilości treści, które w nim niespodziewanie umieściłem, jak i pod względem liczy osób, które go czytały. Początkowo blog miał służyć tylko do tego, żeby informować rodzinę gdzie jestem, dokąd jadę i czy jeszcze żyję, tak, żeby w razie czego wiadomo było dokąd wysyłać ewentualną misję ratunkową! ;) Z czasem, jeszcze przed wyjazdem, coraz więcej osób mówiło mi, że mam (albo wręcz, że muszę!) pisać bloga i pokazywać zdjęcia. W końcu tak postanowiłem zrobić. Przez 100 (+6) dni miałem okazję oglądać wiele niesamowitych miejsc i robić rzeczy, o których nigdy bym nie pomyślał, że je zrobię. Wy za to, przez te 100 dni mieliście okazję patrzeć na świat moimi oczami. Podjąłem to ryzyko i wpuściłem Was do wnętrza swojej głowy (co w tej chwili nadal czynię). Nie wiedziałem i nie wiem jakie będą tego konsekwencje. Komuś może się nie spodobać to co robiłem, innemu to co myślę. Przez bloga byłem poddany ciągłej presji – czułem potrzebę uzupełnienia braków, opisywania ostatnich wydarzeń, gdyż wiedziałem, że sporo osób na to czeka. Miałem też poczucie odpowiedzialności – jeszcze nigdy tyle osób mnie nie słuchało (czytało) – mogę wpoić Wam coś do głowy, może coś Wam przekazać, może zmienić Wasz sposób myślenia. Ale po co?! Tego nie chciałem robić. Starałem się być obiektywny, choć pokazując komuś świat swoimi oczami jest to trudne, siłą rzeczy popada się w subiektywizm. Po raz pierwszy w życiu się tak odsłoniłem. Można z tym żyć, nic się nie stało.

Na wyjeździe poczułem satysfakcję z tworzenia. A mało rzeczy daje mi satysfakcję. Długo zabierałem się do niniejszego wpisu, do podsumowania jak go nazwałem, choć nie wiem, czy jest on podsumowaniem wyjazdu. Teraz, jak zacząłem to pisać, to czuję, że chyba jest to znowu zbieranina wielu myśli, przeżyć i wspomnień. Długo się do tego zabierałem, bo tutaj w Polsce, jest inaczej, tu pisze się inaczej – będąc w domu ma się tysiące alternatyw do pisania – wielu znajomych, których chciałoby się odwiedzić, niekończąca się lista spraw do załatwienia i rzeczy do zrobienia. Na wyjeździe jakoś było łatwiej. Hostel, wycieczka, powrót, czas wolny, zmęczenie, pisanie. Jakoś tak się kręciło. A i uzależnienie od internetu w tym pomogło. Pisząc bloga obserwowałem ludzi, obserwowałem także Was, czytelników (nawet nie wiecie jak potężnym narzędziem jest Google Analytics, ale o tym za chwilę). Po powrocie nie przeczytałem jeszcze żadnego ze swoich wpisów na blogu, więc w tej chwili nadal nie wiem co tam nabazgrałem. Stwierdziłem, że zrobię to jak zamknę całość, czyli dzisiaj, już niedługo. Nie wiem czemu, może dlatego, że po przeczytaniu tego co tam napisałem być może przeszłaby mi ochota na napisanie niniejszego... Nie wiem co jest w tych wpisach. Wiem jedynie jak się czułem, gdy je pisałem. A pisząc, starałem się przelać swoje odczucia na bloga. Z częścią z Was już na temat bloga rozmawiałem, z innymi nie miałem okazji jeszcze się spotkać lub potrzeby by o tym rozmawiać. Niektórzy z Was uważają, że czasem pisałem za dużo, lub zbyt emocjonalnie, inni, że mógłbym pisać jeszcze więcej. A jeszcze inni tylko oglądali zdjęcia i nie czytali nic. Ja natomiast pisałem tyle, ile uważałem za konieczne, aby oddać Wam nastrój danego miejsca lub opisać emocje towarzyszące jego eksplorowaniu.

Ograniczony w tym pisaniu byłem kilkoma rzeczami:
Po pierwsze – własnymi zdolnościami twórczymi. Nigdy nie byłem humanistą, matura z polskiego to był dla mnie koszmar. Nie lubiłem pisać. To się zmieniło. Na tym wyjeździe stworzenie niektórych z relacji naprawdę dało mi dużo satysfakcji (ciekawe co bym napisał w tym miejscu za kilka godzin, jak już je przeczytam...). Przyznam, że sam siebie zaskoczyłem swoją „płodnością” w tym zakresie, niedługo zobaczę, jak było z jakością.
Po drugie – infrastrukturą. Nie wszędzie był internet i komputery, które nadawałyby się do pisania czegokolwiek. Jak już wspominałem – na taki wyjazd naprawdę warto zabrać netbooka.
Po trzecie – czasem. Zrobienie solidnej relacji zabierało mi do 5 godzin. Iquitos dłużej. Zawsze pisałem i przygotowywałem zdjęcia w pośpiechu, zazwyczaj bez czasu na edycję tekstu. Często miałem ciekawsze rzeczy do robienia, niż pisanie bloga (ile bym dał, żeby teraz sobie poleżeć w hamaku z piwkiem nad Morzem Karaibskim, zamiast przed komputerem...), jednak widziałem ile osób codziennie to czyta, oczekując nowej porcji wrażeń, a nie chciałem żebyście zbyt długo musieli czekać!
Po czwarte – zmęczeniem. Po godzinach spędzonych w autobusach, kilometrach przechodzonych na nogach i kilogramach przeniesionych na plecach, siedzenie przy komputerze i pisanie jest nawet miłą odmianą, ale człowieka szybko łapie zmęczenie. Po kilku godzinach pisania robi się jeszcze ciężej. Stąd czasem zdjęcia pojawiały się oddzielnie albo po rozbudowanych wstępach następowało szybkie zakończenie.

W podróży spotkałem sporo innych blogerów. Z niektórymi z nich rozmawialiśmy kiedyś na temat doświadczeń blogowych, w tym o tym dlaczego warto takiego bloga prowadzić. Otóż bardzo ważną motywacją dla nas było utrzymanie kontaktu z bliskimi. Tak długi wyjazd (w niektórych przypadkach znacznie dłuższy niż mój) może dać człowiekowi w kość. Zmęczenie, czasem zniechęcenie, a później (ale to Lariam;) nawet tęsknota. Poza tym oczywiście dużo satysfakcji, radości i entuzjazmu! We wszystkich tych momentach dobrze jest podzielić się z innymi tym co się przeżywa, rzeczy przeżywane wspólnie są znacznie więcej warte niż przeżywane indywidualnie. Ja też kontaktowałem się w ten sposób z Wami i dzieliłem się swoimi przeżyciami. Ale ważniejsze jest to, że po tym, często Wy kontaktowaliście się ze mną (a przynajmniej niektórzy z Was, za co niniejszym dziękuję!!). Tak daleko od domu, po tak długim czasie, szczególnej wartości nabiera nawet krótki mail, SMS, czy komentarz na blogu, jakikolwiek kontakt z rodzimego kraju (chyba, że z banku...;). To daje sygnał, że nie jest się samemu, że warto to pisać, bo gdzieś tam ktoś się tym naprawdę interesuje.

No i kolejna sprawa – gdybym bloga nie prowadził, to całą moją historię możnaby zapisać w jednym zdaniu – „wyjechał w styczniu i wrócił w kwietniu”. Niektórzy nie zauważyliby, że mnie nie ma, a z innymi (no, może na dłuższej wyprawie) mógłby zerwać się kontakt. A tak kontakt był, cały czas. Co z tego, że czasem był jednostronny, ważniejsze, że bywał i obustronny. Dzięki temu blogowi udało mi się odnowić niektóre dawne kontakty, poznać kilka nowych osób – nawet obcy zaczęli do mnie pisać, życząc powodzenia lub pytając o rady. Miłe uczucie, trochę jakby łechce. ;) A być może uda się także nawiązać nowe przyjaźnie, a tego słowa nie nadużywam.

Dobra, żeby już więcej nie przynudzać, to krótko – cieszę się, że pisałem tego bloga i mam nadzieję, że i Wam się podobało, dziękuję, że mnie czytaliście, a szczególnie dziękuję wszystkim tym, którzy mi także odpisywali!

Blogowe ciekawostki:
• Bloga czytało codziennie od 50 do 70 osób
• Blog był czytany na większości kontynentów (poza Afryką i Antarktydą). Czytelnicy (zapewne często przypadkowi) ulokowani byli w większości z krajów Europy, w tym, oczywiście, w 85% z Polski.
• Regularni czytelnicy pochodzili z 16 polskich miast, choć łącznie wejścia na bloga zanotowano z 77 miast
• Najczęściej blog czytany był w Warszawie, później długo nic, i dopiero Bydgoszcz i Poznań
• Wasz ulubiony wpis (najczęściej czytany) – Iquitos. Ciekawe czemu... muszę to w końcu przeczytać!
• Blog najczęściej był czytany między 10.00, a 14.00, czyli jak byliście w pracy! Nieładnie! ;)
• Na bloga łatwo trafić przez którąś z internetowych wyszukiwarek. A ja widzę, co kto wpisywał chcąc na niego wejść! Sporo osób szukało porad praktycznych (wyszukiwania typu: „wycieczka na Galapagos”, „co można robić w Peru?”, „co zabrać do dżungli?” itp.), cieszę się, jeśli byłem w stanie pomóc!
Sporo było także zupełnie przypadkowych wejść na bloga poprzez wyszukiwarki – różne rzeczy ludzie tam wypisują – kilka z ciekawszych haseł wyszukiwania, które doprowadziły do bloga jest poniżej:
o „bąble po komarach” – to zrozumiałe, o tym pisałem :)
o „chill out na wyspie” – o tym również!
o „gitarzyści hiszpańscy” – byli kolumbijscy, więc blisko ;)
o „antonio facaldooooo wycieczki” – hmmm...
o „ayahuasca sklep niemcy” – ojjj... ponoć w Polsce to już nielegalne!
o „co można robić w zakopanym w czasie deszczu” – a czemu to skierowało delikwenta na ten blog??
No i kilka zupełnie abstrakcyjnych:
o „bardzo duże pistolety na wodę”
o „kamienie szlifowane przez rzekę”
o „kamizelka kuloodporna z woreczków”
o „wojciech cejrowski ile ma cm wzrostu”
o „wszyscy lali się wodą”
o „zagrożenie życia dynamitem”
o „zasłony lniane skurczyły się”
o „budowa kamieniołomu i jego skutki uboczne” :)))))

I tym optymistycznym akcentem zakończmy tą przydługą i nudną część o blogowaniu!

PODRÓŻOWANIE

Zastanawiałem się w trakcie tego wyjazdu, czy mogę już siebie nazwać podróżnikiem. Może to próżne, ale taka myśl przeszła mi przez głowę. Stąd należałoby sobie zadać pytanie – czym różni się podróż od wycieczki. Czy kryterium jest odległość jaką się pokonuje? Czy egzotyka miejsca, które się odwiedza? Czy też może kwestia tego, czy wyjazd organizuje się samemu, czy też korzysta się z oferty biura podróży? Chyba nie chodzi o żadne z powyższych. Wg mnie podróżowanie polega na relacjach, które nawiązuje się, z poznanymi po drodze ludźmi. Te relacje przybierają różny wymiar – czasem jest to relacja oparta tylko na pieniądzu – jak sympatyczna Pani na recepcji w hostelu, czy wiecznie fałszywie uśmiechnięty przewodnik. Na tym wyjeździe nawiązaliśmy bardzo wiele tego rodzaju relacji. Jest to relacja typowo turystyczna, oczywiście nie o takie mi chodzi. Czasem jednakże mogą to być innego rodzaju relacje, oparte na wspólnym uczestniczeniu w wydarzeniach, współpracy i emocjach. Patrząc z perspektywy czasu, oczywiście każde z odwiedzonych miejsc mi się podobało (choć niektóre mniej). Jednak najlepiej wspominam miejsca, w których udało mi się nawiązać tego właśnie typu relacje – czy to z poznanymi w drodze Polakami, czy to z jednostkami z pijanego tłumu w Copacabanie, czy też z cyrkowcami z Tagangi (oczywiście podobnych relacji było znacznie, znacznie więcej...). W tych momentach czułem, że podróżuję naprawdę, a nie, że kupuję kolejną wycieczkę i dzień z życia kolejnego przewodnika czy też kierowcy autobusu. Dla mnie podróżowanie polega właśnie na relacjach i na tym, co niewiadome. W podróży najciekawsze jest to, że można zawrzeć relacje z ludźmi, którzy są... inni, bardziej dla nas egzotyczni, ale tych najbardziej egzotycznych niestety znajdzie się raczej daleko stąd. Niestety, to co nieznane pociąga najbardziej. Przeniknięcie do lokalnej społeczności po to, żeby na jakiś czas stać się jej członkiem jest wg mnie najwyższą formą podróżowania. I nie ważne, czy będzie to dziki zakątek na końcu świata, czy też mała wioska w Polsce, godzinę drogi od domu – tam zapewne też są wspaniali i ciekawi ludzie.

Co to za podróż, gdzie w bagażu ma się tylko (lub głównie) kartę kredytową lub plik banknotów? W obecnym świecie niemal w każdym jego miejscu można kupić niemalże wszystko. Od jedzenia, noclegu i transportu, przez adrenalinę, seks, a nawet śmierć. Wiele osób lubi zakupy, ja też. Ale rzadko dają mi one dużą satysfakcję. Trochę podobnie jest z kupowaniem wycieczek... Podróżowanie jest to także umiejętność radzenia sobie w niespodziewanych sytuacjach, a w tym przypadku im mniej korzysta się z karty kredytowej tym satysfakcja z podróży i radzenia sobie z przeciwnościami losu będzie większa. Jak się wszystko zaplanuje, trzeba to kupić. Nie można kupić relacji, nie można kupić przygody, można kupić wycieczkę. Ale można sprzyjać sytuacjom, w których powyższe się zdarzają. Można też skupić się na samym odwiedzaniu i obfotografowaniu kolejnych miejsc, ale to (wg mnie) z podróżowaniem nie ma wiele wspólnego, to jest zaliczanie miejsc. Nie chcę źle zabrzmieć – typowa turystyka to też piękna sprawa, odwiedzanie kolejnych miejsc, poznawanie ich historii i kultury, a nawet leżenie nad basenem w Sharm-el-Sheikh czy Hurghadzie. Kwestią jest tylko to, że taka turystyka nie zawsze daje możliwości wykazania się, nie zawsze sprzyja poznawaniu nowych ludzi i niekoniecznie daje tak dużą satysfakcję jak podróżowanie. Choć na wycieczkach można odpocząć i/lub zobaczyć kawał świata, co także nie raz jeszcze planuję zrobić...

Ale to tylko jedno z możliwych podejść do tego zagadnienia. Moje podejście, zapewne bardzo subiektywne.

Kilka osób, które spotkałem po powrocie powiedziało mi, że mam za sobą podróż życia. Niestety nie mogę się z tym zgodzić. Podróż dotychczasowego życia – zdecydowanie tak! Ale podróż mojego życia jest dopiero przede mną. Pomysły kwitną w mojej głowie, jak kwiaty na wiosnę! Ta wyprawa zdecydowanie nie zaspokoiła mojego apetytu na podróżowanie, a jedynie go rozbudziła! Coś jednak jest w powiedzeniu, że apetyt rośnie w miarę jedzenia... No cóż, jednak teraz wróciłem, zderzenie z rzeczywistością nie bolało aż tak bardzo, choć zamiast pracować, zdecydowanie wolałbym leżeć sobie w hamaku... Kto by nie wolał?! W każdym razie trzeba znowu założyć strój pingwina i z komputerem biegać do biura lub w teren... A wszystko po to, żeby w końcu znowu rzucić to na jakiś czas w cholerę i znowu wyruszyć! Może rzeczywistość to zweryfikuje, ale wierzę w to, że każdy jest kowalem swojego losu, a marzenia są po to, żeby je realizować. Wielu ludzi się tego boi, wielu ludzi boi się też zmiany jaka płynie ze świadomego podejmowania decyzji (a nie zmiany idącej z przypadku lub decyzji innych ludzi). Ja się tego nie boję. Niektórzy dziwią mi się, że pracuję w Warszawie (raczej ci spoza Warszawy), inni dziwią mi się, że czasem tak dużo i ciężko pracuję. Po prostu... warto jest dawać z siebie ile można po to, żeby później brać z życia ile można! A tym co się bierze warto dzielić się tym z innymi! I po to też był ten blog.



Teraz trochę konkretów.

BUDŻET

Planowany przekroczyliśmy o 15%. Wpłynęła na to głównie decyzja o wyprawie na Galapagos i do Iquitos, ale także islandzki wulkan. Wiele osób interesuje się tym, ile to wszystko kosztowało. Na bilety lotnicze do Ameryki i z powrotem wydaliśmy razem po 5.250 PLN. Około 6.000 PLN kosztował nas każdy z miesięcy, który spędziliśmy w Ameryce. Ale można to wszystko zrobić znacznie taniej – my lataliśmy samolotami, pływaliśmy jachtem, wynajmowaliśmy samochody, jeździliśmy taksówkami, spaliśmy w hostelach, a nie namiotach i często jadaliśmy w restauracjach, bardzo rzadko samodzielnie gotując. Jak się postarać, można te koszty znacznie ograniczyć, może nawet o połowę.

6.000 na miesiąc to dużo? Wychodzi 200 PLN dziennie. Z tego średnio 40 kosztował nocleg, 10 śniadanie, 15 obiad, 10 kolacja, ok. 60 transport (samoloty, autobusy, taksówki; uśrednione), 3 internet, 5 piwo, 40 wycieczki i wstępy, a resztę wydaliśmy! ;) To tak mocno na oko, statystyk nie prowadziłem.

Jakby się tak zastanowić ile kosztuje wycieczka na urlopie bezpłatnym, tudzież dobrowolnym bezrobotnym, to do jej kosztów należałoby jeszcze dodać to czego się nie zarobi i odjąć to czego się nie wyda. Wtedy zazwyczaj wychodzi drożej...

Jednak spotkani ludzie, poznane miejsca, przeżyte emocje oraz niesamowite wspomnienia są bezcenne!

PORADY PRAKTYCZNE

Czyli co chciałbym wiedzieć wyruszając na tą wycieczkę, a czego nie wiedziałem.
• Planowanie trasy – jeśli jedziecie na 2 tygodnie – zaplanujcie wszystko dokładnie, żeby wycisnąć z tego czasu ile się da. Jeśli jednak jedziecie na kilka miesięcy albo dłużej, planowanie szczegółowe nie ma sensu. Nie ma też sensu się spieszyć, żeby dobrze poznać dane miejsce i jego mieszkańców, trzeba chwilę na miejscu posiedzieć, później takie momenty szczególnie zostają w pamięci. Na długą wyprawę powinna wystarczyć lista miejsc, które się chce odwiedzić, zaznaczonych na niezbyt szczegółowej mapie (my mieliśmy wydrukowaną kartkę A4 z mapą całej Ameryki Południowej i kilkoma punktami!:) Po drodze i tak spotkacie mnóstwo ludzi, którzy Wam te plany zmienią – pokażą nowe miejsca, a inne odradzą. W tak długiej wycieczce nie ma co się wdawać w szczegóły. Ale warto mieć listę ciekawych miejsc, żeby nie opuścić czegoś ważnego. My przed każdym przekroczeniem granicy odpalaliśmy google i wpisywaliśmy: „[nazwa kraju] najciekawsze miejsca” albo podobne. Później tam jechaliśmy.
• Gdzie spać? – można o to pytać ludzi poznanych w trasie, w ten sposób zazwyczaj trafialiśmy do najlepszych hosteli. Wyszukując hostele można też korzystać ze stron t typu: hostelbookers.com, hostelworld.com i licznych innych stron o podróżowaniu. Ostatnia deską ratunku są przewodniki. Dobre hostele w nich rekomendowane bywają przepełnione i często są droższe niż konkurencja (za względu na to właśnie, że są w przewodnikach, co zwiększa popyt na ich usługi). Można też spać w namiotach, ale tego nie praktykowaliśmy.
• Jak latać? – samoloty należy planować z minimum miesięcznym wyprzedzeniem. My rezerwując loty korzystaliśmy ze stron lataj.pl, expedia.com no i ryanair.com. Wszystko można załatwić online. Planując jak lecieć najtaniej przez Atlantyk rysowałem mapę i sprawdzałem po kolei bardzo wiele możliwych połączeń z całej Europy do Ameryki, rysując mapę z siecią kilkudziesięciu lotów. Oczywiście najtaniej jest jeśli przylot i wylot odbywa się z tego samego miejsca w Ameryce i oba bilety kupi się za jednym razem. Najtańsze opcje to około 3.000 PLN w dwie strony (do Quito albo Buenos), ale takich to już trzeba dobrze poszukać.
• Jak się przemieszczać na miejscu? – słabo rozwinięta jest sieć kolejowa, praktycznie z niej nie korzystaliśmy, więc na ten temat się nie wypowiadam. Za to bardzo dobrze rozwinięta jest sieć autobusowa. W każdym mieście są dworce, w których są kasy biletowe od kilku do kilkuset(!) firm przewozowych. Nawet nie trzeba szukać dokąd kto jedzie, bo większość z firm zatrudnia sprzedawców-krzykaczy, którzy widząc białego krzyczą mu w twarz dokąd z tą firmą można pojechać. Autobusów jest naprawdę dużo, jeżdżą we wszystkie strony i można się nimi bez problemów przemieszczać. W Argentynie są bardzo drogie, ale też bardzo wygodne. Wyżej jest taniej, ale też odpowiednio drożej. Legendy o kozach i owcach w autobusach to legendy. Ale trzeba dobrze pilnować bagaży, szczególnie podręcznych i warto dawać napiwki bagażowym. A, i w Peru, na (niektóre) autobusy do Pucallpy napadają bandyci i potrafią zabrać wszystko, poza bielizną, więc ten odcinek lepiej omijać.
• Język – Ameryka Południowa jest pod tym względem bardzo wygodna – 1 język we wszystkich odwiedzonych przez nas krajach! 15-godzinny kurs hiszpańskiego okazał się w zupełności wystarczający. Początkowo starczał tylko do podstawowych rzeczy – zamawianie jedzenia i picia, rezerwacja pokoju, czy też kupno biletu autobusowego, ale później udawało mi się prowadzić nawet kilkugodzinne rozmowy, przy czym nie obyło się bez intensywnej gestykulacji, mówienia bezokolicznikami i rysowania. 20-30 godzin kursu zapewniłoby mi komfort językowy, więc polecam minimum tyle czasu na to poświęcić. No i muszę wspomnieć, że miałem świetną nauczycielkę!!
• Imię – nie wszyscy mają ten problem, ja niestety miałem. Moje imię jest nie do wymówienia dla obcokrajowców. Stwarza to często bariery, ludzie nie wiedzieli jak się do mnie zwracać, bo z powtarzania mojego imienia wychodziły bardzo różne i dziwne rzeczy, a niektórzy z góry się poddawali. Stąd w przypadku trudnych polskich imion może warto wymyślić sobie jakiś zamiennik? Ja stosowałem dwa, zależnie od nastroju. Ale jakie, to pominę, bo nie chcę, żeby na dłużej do mnie przylgnęły ;)
• Jedzenie – w hostelach zazwyczaj są kuchnie. Dla chcących, można robić zakupy w marketach i sobie gotować. Poza tym powszechnie dostępne są różnego rodzaju fast-foody i tanie restauracje. Warto zejść kilkaset metrów z głównych ulic turystycznych i korzystać z knajp dla lokalnych – jest dużo taniej i często lepiej. Warto iść do miejsc gdzie jest dużo innych ludzi, a nie do pustych miejsc – większa szansa na świeże, tanie i dobre.
• Bezpieczeństwo – nas było dwóch facetów, obaj prawie dwumetrowi, więc czuliśmy się bezpiecznie. Niemniej trzeba być ostrożnym – słyszeliśmy bardzo wiele historii o napadniętych turystach, zrabowanych portfelach i aparatach. Choć rabunki nie są aż tak częste za dnia i w centrach miast, które są gęsto obstawione policją. W nocy i na peryferiach trzeba uważać. Za to w centrach częste są kradzieże kieszonkowe – łatwo stracić portfel lub aparat i nawet nie wiadomo kiedy to się stało. Takich historii też sporo słyszeliśmy. Dlatego w portfelu nie należy trzymać dokumentów ani dużej gotówki – tylko tyle ile potrzeba na drobne zakupy i jedzenie. Warto kupić torebkę na dokumenty, np. PacSafe Coversafe – jest to płaskie, ubiera się to pod spodnie, tak, że tego nie widać, ani nie sposób ukraść w typowych sytuacjach, a wchodzą tam wszystkie karty, paszport, polisa ubezpieczeniowa i zapas gotówki. Wszystko zapięte stalową linka nie do przecięcia. Z innych gadżetów fajne są paski do spodni z ukrytym zamkiem błyskawicznym, do których można schować gotówkę. Po pasku w ogóle nie widać, że coś z nim jest nie tak. W ten sposób zawsze mieliśmy przy sobie rezerwę gotówki, o której nie musieliśmy pamiętać.
• Przewodniki – jest kilka firm, które piszą przewodniki, z najpopularniejszych to Rough Guides, Footprint i oczywiście Lonely Planet, używany przez zdecydowaną większość ludzi, których spotkaliśmy. Polecam ten właśnie. Są różne wersję – na całą Amerykę Południową, lub też na poszczególne kraje. Poziom szczegółowości przewodnika na Amerykę Południową jest wystarczający, nie trzeba kupować tych kilku mniejszych. Są tam informacje o miejscach wartych odwiedzenia, porady jak się przemieszczać, gdzie spać, co i gdzie jeść i ile to wszystko kosztuje. Warto przed wyjazdem dowiedzieć się jaka jest najnowsza wersja przewodnika, gdyż co jakiś czas jest on aktualizowany.
• Plecak – nie będę pisał o wszystkim co miałem w plecaku, sporo jest poradników o tym co zabrać. Napiszę o tym co było zbędne. Ale tutaj istotny jest sposób w jaki podróżowaliśmy – spaliśmy tylko w hostelach, a nie w namiotach, a jadaliśmy przede wszystkim w lokalach. Wobec tego, ranking na najbardziej zbędną rzecz w podróży wygrał... plecak! Z dużym plecakiem chodziliśmy tylko pomiędzy dworcami, lotniskami i hostelami. Zawsze zostawał później w hostelu i chodziliśmy z małymi plecakami. Z powodzeniem moglibyśmy zabrać walizkę na (dużych, gumowych) kółkach i nie trzebaby tego wszystkiego nosić na plecach... Za to niezwykle ważny jest mały / średni plecak – z którym chodzi się non-stop! Musi być wygodny, warto, żeby dobrze odprowadzał wilgoć, żeby miał sztywne plecy i żeby był pojemny... Zazwyczaj, z wodą, kurtką, aparatem i kilkoma innymi drobiazgami ważył około 4-6 kg, co po 8 godzinach marszu daje się już we znaki! Drugie miejsce w rankingu rzeczy zbędnych zajął kubek termiczny, trzecie kompas, a czwarte... śpiwór(!) w każdym hostelu była czysta pościel (choć było kilka wyjątków od tej reguły). Do nietypowych niezbędników (nie będę pisał o obuwiu, ubraniu, czy apteczce) zaliczyć muszę mp3 playera (bardzo pomaga w kilkunastogodzinnych podróżach autobusem, odświeżyłem dawno zapomnianą płytotekę i odsłuchałem kilka audiobooków) i netbooka, którego nie mieliśmy. Za budzik z powodzeniem służyć może telefon komórkowy, jeśli go nie ukradną.
• Finansowanie – w tej kwestii ponownie polecam blog Magdy i Przemka http://careerbreak.wordpress.com/przed-wyjazdem/
• Szczepienia – W sieci jest dużo poradników na co się szczepić. Certyfikaty szczepień nie są nigdzie wymagane, ale lepiej szczepienia zrobić. Nie róbcie wścieklizny, drogie i zbędne.
• Malaria – nie bierzcie Lariamu, cokolwiek innego jest ok. Zastanówcie się, czy warto jechać do regionów zagrożonych malarią, może można je ominąć? A w dżungli wcale nie jest fajnie... ;)
• Ubezpieczenie – ubezpieczyć się trzeba. Na co i za ile to kwestia indywidualna. Dodam tylko, że wiele z firm ubezpieczeniowych traktuje trekking jako sport ekstremalny, co powoduje 2-3 krotny wzrost (niemałych) kosztów ubezpieczenia. Sprawdziłem dokładnie regulaminy i oferty 4 firm, i z tej czwórki tylko Warta miała ubezpieczenie, które miało trekking w podstawowej składce, co sprawiło, że była to oferta najtańsza.

POŻEGNANIE

Zastanawiałem się, czy nie zarezerwować już na kolejne wyjazdy blogów o adresach w50dni.blogspot.com lub może w200dni.blogspot.com, ale stwierdziłem, że tytuł tego bloga był wyjątkowo kiepsko dobrany, więc może nie będę kontynuował tego nazewnictwa. Ale, że dobrze mi się pisało, a i mam nadzieję, że Wam dobrze się czytało (skoro aż tu dobrnęliście!), to jeśli uda mi się wyjechać na kolejną wyprawę, prawdopodobnie również będę bloga prowadził. Wszelkie informacje na ten temat pojawią się tutaj właśnie, jako, że wszyscy znacie ten adres, dodatkowo informacja pojawi się na facebooku, żeby się Wam przypomnieć. Jednak to raczej nie nastąpi przed kolejną zimą, której znowu w Polsce wolałbym nie spędzać (Wasze opowieści mnie zmroziły;). Ale przed nami jeszcze wakacje – może uda mi się zrobić i udokumentować jakąś sporo mniejszą, a również ciekawą wyprawę... W takim przypadku, być może znowu się tu spotkamy, już za parę miesięcy.

Jeśli ktoś nie miał jeszcze okazji poczytać książek Wojtka Cejrowskiego „Gringo wśród dzikich plemion” i „Rio Anaconda”, to szczerze polecam. Co prawda jednak nie przepadam za dżunglą, o której on tam pisze, a moje spotkanie z szamanem zdecydowanie odbiegało od jego przeżyć, jest to doskonała lektura podróżnicza. Za chwilę planuję sięgnąć także po kolejne książki sygnowane jego nazwiskiem. Piszę o tym dlatego, że na końcu „Gringo...” pojawia się taka oto, być może inspirująca myśl Pana Wojtka, którą chciałem tu przytoczyć:
„Co trzeba zrobić, żeby pojechać na wyprawę do tropikalnej puszczy, spotkać ostatnich wolnych Indian, zamieszkać pośród nich, zamiast majtek nosić przepaskę biodrową, a jedzenie zdobywać strzelając z dmuchawki?
Gdy ktoś mnie o to pyta, odpowiadam krótko:
- Sprzedaj lodówkę i jedź!
Różnica między ludźmi, którzy realizują swoje marzenia, a całą resztą świata nie polega na zasobności portfela. Chodzi o to, że jedni przez całe życie czytają o dalekich lądach i śnią o przygodach, a inni pewnego dnia podnoszą wzrok nad książki, wstają z fotela i ruszają na spotkanie swoich marzeń.
Bardzo wielu tak jak ja, z lodówką na plecach.
Inni niosą komputery, zestawy stereo, stare meble, obrazy, maszyny do szycia, pierścionki po babci, lampy, zegary, dywany...To dlatego, że marzenia nie mają ceny, a bilety lotnicze owszem. Ale niech Cię to nie zatrzymuje!
!!! SPRZEDAJ LODÓWKĘ I JEDŹ !!!”

W „Alicja w krainie czarów” z kolei pojawia się taka myśl:
„Jeśli nie wiesz dokąd zmierzasz, każda droga Cię tam zaprowadzi!” – to jest ciekawy sposób na podróż, ale w życiu lepiej nie pozostawiać niczego przypadkowi i samemu podejmować świadome decyzje!

Jak już poszedłem w cytaty, to jeszcze jeden, chyba nie muszę pisać czyj –
"Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy"
– i ja tak myślę. A koniec jednej podróży może być początkiem następnej!


To już koniec tego bloga. Miło było mi dla Was pisać!

Pozdrawiam,
Przemek



PS. Do zobaczenia!
:)

środa, 28 kwietnia 2010

Barcelona właściwa

Barcelona jest wspaniałym miastem, ale co za dużo podróżowania, to niezdrowo. Szczególnie, że nasza wyprawa z góry zaplanowana była na 100 dni, nie na 106, i była zoptymalizowana! ;) A w związku z tym: skończyła się pasta do zębów, skończył się szampon, skończyło się mydło, skończyły się czyste ubrania, skończyło się też ubezpieczenie. Skończył się także budżet wycieczki... A w Barcelonie, szczególnie w porównaniu do Ameryki Południowej, wcale tanio nie jest! Nie wiedzieliśmy na ile dni tam utknęliśmy, trudno było podjąć decyzję - czy jedziemy na stopa, czy czekamy aż chmura dymów wulkanicznych opadnie, żeby lecieć. Wybraliśmy opcję drugą, gdyż chwilowo nie mieliśmy już ochoty na dalsze jeżdżenie. Ze względu na wyczerpywanie się funduszy postanowiliśym żyć jak najbardziej ekonomicznie.

Po kilku godzinach maszerowania z plecakami po centrum i kilku odwiedzonych hostelach, znaleźliśmy w końcu miejsce dla siebie - było to tzw. pension (pokoje w prywatnej kamienicy), leżące przy Plaza Reial, tuż przy głównej turystycznej ulicy Barcelony La Rambla, w samym centrum starego miasta. Pokój najlepszy z napotkanych po drodze i najtańszy (co nie znaczy, że tani, 45 EUR na 2 osoby za dobę). Przyszło nam tam spędzić 6 nocy. Żywiliśmy się głównie w pobliskim Carrefourze - nasze 6 śniadań było to 6*bagietka + 6*jugurt truskawkowy 0,6 litra (razem 1,5 EUR za 1 zestaw). Śniadania jedliśmy zazwyczaj na ławkach w parku, na fontannach, lub na krawężniku, z innymi bezdomnymi. ;) Na obiady przeważnie jedliśmy kebab/pizze/inne fast foody, byle taniej (4-8 EUR).

Mieliśmy strasznego jet laga. To przypadłość związana z podróżowaniem pomiędzy strefami czasowymi. W czasie 10-godzinnego lotu pokonaliśmy 7 stref czasowych. Organizm wariuje, zazwyczaj trwa to kilka dni. Była północ, a my czuliśmy się, jakby była 5 po południu. Pierwszej nocy udało mi się usnąć dopiero o 6 rano. Wstałem po 15-tej. Kolejnych nocy było podobnie, udawało się to przesunąć o około 1-2h na dobę, więc do pełnego unormowania organizmu trochę minęło...

Wszystkie dni spędziliśmy na zwiedzaniu Barcelony. Obeszliśmy chyba wszystko... Mogę szacować, że w te dni razem zrobiliśmy pieszo około 100 km. Stare miasto, port, plaża, centrum biznesowe, stare dzielnice mieszkalne, nowe dzielnice mieszkalne, parki, kościoły, fontanny, place, rynki i galerie handlowe. Oglądaliśmy pocztówki i jak znaleźliśmy na nich coś czegoś jeszcze nie widzieliśmy, to tam szliśmy. Po 5 dniach nie było już takich rzeczy. Widzieliśmy wszystko. Ostatniego dnia chcieliśmy iść do muzeum sztuki... ale go nie znaleźliśmy. Zamiast tego trafiliśmy przypadkiem do jakiejś galerii sztuki. W polarze, plecaku i butach trekkingowych wszedłem do środka i z fascynacją oglądałem zdjęcia i obrazy. Po jakimś czasie podeszła do mnie dość ładnie ubrana Pani, uśmiechnęła się i błysnęła mi flashem ze swojego aparatu prosto w oczy. O co chodzi!? Rozejrzałem się - wokół mnie tłum ludzi w garniturach bądź eleganckich sukniach, piją szampana, którego polewano wszystkim przy stole obok. Hmmm... coś tu nie gra. Rozejrzałem się i dopiero zobaczyłem tablice, że to wernisaż jednego z hiszpańskich zrzeszeń artystów. Chwilę się pokręciłem wokół, jakby nigdy nic i cichaczem się wymknąłem. Szkoda, że nie znam na tyle hiszpańskiego, żeby bardziej wtopić się w tłum i się zapoznać! ;) Później przechadzaliśmy się z Grzechem jedną z uliczek. Przy jednym z kiosków stał karton z gazetami, wszystkie przeznaczone do wyrzucenia. Jakiś Pan w łachmanach nachylił się i wybrał gazetę dla siebie, po czym czym prędzej się oddalił. Postanowiliśmy wziąć też coś dla siebie, to całkiem dobre gazety, numery sprzed miesiąca. Padło na Sunday Times Travel i Scientific American. Mieliśmy lekturę na wieczór, którego mieliśmy już dość chodzenia.

Nię będę pisał o historii Barcelony, o Gaudim i Dali, o których trzebaby przy okazji opowiedzieć. Nie będę też pokazywał Wam zabytków ani zbyt dużo ulic Barcelony. Napiszę tylko, że jest to najpiękniejsze miasto jakie znam i gdybym chciał mieszkać gdzieś poza Polską, to mieszkałbym właśnie w Barcelonie. Miasto jest niesamowicie piękne i ma wspaniały klimat. Jest też zadbane, bezpieczne i wydaje się być przyjazne mieszkańcom - każdy jego fragment był zbudowany tak, aby zapewnić jak największą użyteczność społeczną - budynki są piękne, chodniki i drogi są szerokie, parkingi obszerne. Zarówno w dzielnicach turystycznych, jak i mieszkalnych jest mnóstwo miejsc socjalnych - placyki, ryneczki, kawiarenki, gdzie ludzie spotykają się, dyskutują, grają w karty, domino, czy też piją piwo. Tutejsi urbaniści wykonali kawał dobrej roboty - i to już kilkaset lat temu, kiedy planowali, obecnie stare, miasto. I to samo dotyczy nowych dzielnic - są przestronne i ładne, takie, że naprawdę aż chce się tam mieszkać. Miasto ma piękny port pełen jachtów, ma plaże, wokół są góry - dla każdego coś miłego. Dla rowerzystów wszędzie są ścieżki rowerowe, wymyślono też automatyczne wypożyczalnie rowerów - co kilkaset metrów są elektromagnetyczne parkingi ze stojakami na których są rowery, które można wypożyczyć na specjalną kartę magnetyczną. Bierze się taki rower z jednego miejsca, a później zostawia gdzie indziej. Pełna dowolność w komunikacji i nie trzeba się martwić o pojazd - genialne! Na dodatek do Barcelony lata tania linia lotnicza na R., z większości dużych miast w Polsce, więc tanio można się tam dostać (w naszym przypadku 30 EUR, ale chyba można jeszcze taniej). Polecam wszystkim odwiedzenie Barcelony! Mógłbym jeszcze pisać o tym jak tam jest fajnie i ile ciekawych miejsc widziałem, ale jak już wspominałem - nie będę o tym wspominał. ;) Nie pokażę też tego na zdjęciach, w internecie jest dużo galerii, które ukazują zabytki i klimat Barcelony. Ja pokażę Wam z Barcelony to, co jest... hmmm... nietypowe albo inne! (A czasem zupełnie normalne.)

Np.
- hiszpańskie graffiti



- albo oryginalne dekoracje na szczycie budynku



- zewnętrzne ściany domu we wzorek z tapety u babci



- zielona uliczka w centrum miasta



- niestety w Barcelonie nie można kąpać się w fontannach (nie żebym planował;)



- ale każdy znajdzie tu kawałek przestrzeni dla siebie...



...choć czasem nie jest to łatwe



- tu na murach rysuje się serduszka, zamiast... zamiast tego co rysuje się u nas!



- tylko, że drzewa jakieś dziwne mają ;)



- widok portowy (tak, wiem, bez sensu;)



- jedna z uliczek, tylko dla pieszych, ściśle monitorowana!



- tu na rondach stawia się fontanny (i to nie jest odosobniony przypadek)



- a niektóre kościoły buduje się już od 130 lat. Ale za to jaki to kościół!





- tu nawet gołębie się myją ;)
(musiałem pokazać chociaż jedno zwierze!;)



(dwa właściwie)



- Gaudi miał wyobraźnię, jego budynki i park robią niesamowite wrażenie. U nas, w Polsce - wszystko musi być klasyczne, zgodne z konwencją i zasadami. Tutaj niekoniecznie. Daje to rewelacyjne efekty. Polecam wpisać w google "gaudi" i obejrzeć galerię! A miało o nim nie być... Ale Gaudi budował z jajem!







- tutaj nie wszystkie budynki mają kształt prostopadłościanów





...za to rośliny miewają!



- jedna z automatycznych wypożyczalni rowerów



- jest też sporo prywatnych, starych rowerów



- a tu niby stara i niezbyt bogata dzielnica, całe pranie na wierzchu... a jak ładnie!



- panowie z fast-fooda oglądają mecz FC Barcelona (TV nad drzwiami)



- widoki z okna naszego pokoju - La Rambla nocą





- w tą uliczkę nie zdecydowałem się wejść



- skłania do refleksji









- kto chce się przejechać na wesołej karuzeli?



- tu na rynku można kupić świeże truskawki...



...albo soczki owocowe...



...tylko trzeba uważać od kogo się kupuje! ;)



- postanowiłem też odnaleźć miejsca z książki "Cień wiatru". Cmentarza Zapomnianych Książek niestety nie znalazłem, ale znalazłem ulicę, na której znajdowała się księgarnia Daniela Sempere - Carrer de Santa Anna. Niestety żadnej księgarni już tam nie było...








A z podsumowaniem wyjazdu niestety na czwartek nie zdążę, więc na razie mowię jeszcze - do zobaczenia!

wtorek, 27 kwietnia 2010

Bogota

Do Bogoty dostaliśmy się samolotem za około 200 PLN z Santa Marty. Z lotniska taksówka do starej dzielnicy La Candelaria (28 PLN). Udaliśmy się do losowo wybranego hostelu La Casa del Sol, o którym nie będę się rozpisywał, gdyż zdecydowanie go nie polecam. Po jednym noclegu obeszliśmy całą dzielnicę w poszukiwaniu nowego hostelu, ogólnie standard raczej kiepski. W końcu, na kolejne noce zatrzymaliśmy się w hostelu Fatima, ten jest znacznie lepszy (30 PLN).

Z przewodnika dowiedzieliśmy się, że w Bogocie są trzy dzielnice, które warto zobaczyć:
- La Candelaria, czyli stare miasto, a w nim katedry, wąskie uliczki, stare zabudowania, pierwszy na świecie pomnik Simona Bolivara - wyzwoliciela Ameryki Południowej, stary rynek i siedziby rządu
- Downtown - leżące zaraz przy La Candelarii, z centrami handlowymi, biurowcami i Muzeum Złota (o tym za chwilę)
- North Bogota - z ambasadami i drogimi hotelami
Poza powyższymi warto zobaczyć także Monastyr, czyli katedrę leżącą na górze wystającej właściwie z centrum Bogoty. Niedaleko Bogoty jest też kolumbijska Wieliczka - czyli katedra wybudowana w kopalni soli. Na zdjęciach wygląda jednak znacznie mniej imponująco niż nasza, więc ją sobie odpuściliśmy.

Każdego dnia naszego pobytu w Bogocie padał deszcz, było też dość chłodno. Znowu w ruch poszły polary i kurtki przeciwdeszczowe. Bogota, jak to często bywa w przypadku południowoamerykańskich stolic, leży w górach, na 2600 mnpm, wokół są inne, jeszcze wyższe góry. Z powodu pogody nie zdecydowaliśmy się na żaden trekking po okolicy, cały nasz pobyt minął na spacerach po La Candelarii i Downtown. Odwiedziliśmy też Monastyr (20 PLN) i Muzeum Złota (5 PLN). Ogólnie miasto nie zachwyciło mnie niczym szczególnym. Wielki (8 mln mieszkańców), betonowy moloch. A stare miasto - dokładnie takie jakiego możnaby się spodziewać. Kilka ładnych budynków, dużo brzydkich. Asolutnie nic ciekawego. Podsumowując - nie polecam zostawać dłużej niż 1 dzień, który poświęcić należy na odwiedzenie Muzeum Złota, krótki spacer po starówce i ew. odwiedzenie Monastyru. Na tym etapie podróży, w tym mieście, po ostatnim Lariamie - z utęsknieniem czekałem na powrót do domu...

LA CANDELARIA

- widoki podczas śniadania w jednej z kawiarni



- uliczki









- w Polsce mamy około 110 telefonów komórkowych na 100 mieszkańców (albo coś koło tego), w Kolumbii jest ich znacznie mniej. Stąd na ulicach pojawiają się ruchome budki telefoniczne (bez budki) z kilkoma telefonami komórkowymi na łańcuchach. I z chipsami.









- rynek starego miasta. Najbrzydszy w Ameryce Południowej, choć katedra była niczego sobie.



Przechadzając się ulicami Bogoty, gdy pierwszy raz ujrzałem Monastyr, moim oczom ukazał się ten widok.
(poniższe zdjęcia i opisy nie są bluźniercze i nie jest to absolutnie moim zamiarem, są przedstawieniem tego co widziałem)



Na górę jedzie się kolejką typu Gubałówka.



U góry rosną ciekawe kwiaty...



...latają kolibry...



(migawka na 1/125 sekundy, przy tej prędkości skrzydła normalnego ptaka są całkiem wyraźne, tutaj niecałkiem. próbowałem też na 1/500 sekundy, efekt podobny!)



... z kolejki do klasztoru prowadzi droga krzyżowa. Rzeźby reprezentujące kolejne stacje są bardzo dobrze wykonane, zwłaszcza na szczycie góry i w chmurach budują bardzo specyficzny klimat...





...poza ostatnią.
(która wygląda raczej jak postać z komiksu o superbohaterach)



Ołtarz jest równie oryginalny.



Panorama Bogoty.



MUZEUM ZŁOTA

Muzeum jest bardzo dobrze i nowocześnie zorganizowane, bardzo polecam. W muzeum są wystawy dotyczące metalurgii, technik obróbki złota, historii rabunku złota przez hiszpańskich konkwistadorów. Wszystko to opowiedziane za pomocą multimedialnych prezentacji i z użyciem kilkudziesięciu tysiecy (!) złotych artefaktów. Są specjalne wystawy poświęcone szamańskim ceremoniom i indiańskim tradycjom oraz roli złota w ich przeprowadzaniu.



- niektóre obiekty były piękne









- ten artefakt przedstawia legendarną ceremonię El Dorado, w której to indianie poświęcali swoim bogom najpiękniejsze złote przedmioty wrzucając je z tratw do jeziora Guatavita. Ta złota figurka ma około 20 cm długości, jej repliki są najczęstszym wzorem pamiątek z Kolumbii, pojawiają się na każdym straganie z pamiątkami w postaci plastikowych figurek, na koszulkach itp.



- inne obiekty były dziwne







Pierwowzór "The Simpsons"? ;)





- a jeszcze inne tajemnicze lub straszne. Między innymi poniższe maski widziałem w trakcie ceremonii ayahuasca w Iquitos, pokazał mi je wtedy szaman... a tutaj znajdywały się one w Sali Ceremonii, przy opisach dotyczących tego typu ceremonii właśnie! Zacząłem poszukiwać maskę, która w moich wizjach pojawiała się najczęściej, niestety nie znalazłem jej w całym muzeum, ale inne, które widziałem pojawiały się tam... Chcąc zrozumieć znaczenie tego, co najmniej dziwnego zjawiska, zacząłem się bardziej niż wcześniej zagłębiać w większość muzealnych tekstów wokół mnie. Kilka z opisów przepisałem. Tłumaczenia ani interpretacji się nie podejmuję.

"...natural and supernatural principles are balanced, in indigenous thought. There are men and there are also women, light follows darkness, rain comes after drought, wild has its opposite in domesticated, and the world above is matched by the one below. When the balance is broken, chaos ensues; uncontrollable forces take over the universe and threaten disorder and terror. Wise men then intervene to bring order back into the world. Through sacred offerings they restore the balance and ensure that life will follow its course once more..."

"...shamans used sacred plants to immerse themselves in the spiritual dimension in reality and visit other levels of the cosmos. Consuming these plants, coupled to fasting, sound and light effects, and repeated body movements, induced a state of trance that taught the secrets and powers of the universe and in which the invisible was made visible..."

"...when the shaman is in trance, he feels that he is transformed into a bird and makes long journeys. Some believe that they get transfigured into a condor, others into a humming bird or heron... priests who identified themselves with bats evoked these animals habits in their own; they lived in dark temples, worked at nights, and flew when they were in trances..."